Władysława Mulówna
kl. VIIa
Szkoła Powszechna im. Marii Konopnickiej w Kielcach
Chwila najbardziej pamiętna dla mnie z lat okupacji
Ciężkie były przeżycia za Niemców, lecz najbardziej pamiętną i bolesną chwilą, był [dla mnie] przymusowy wyjazd tatusia do Niemiec, na roboty. Przysłali kartę, aby stawić się w komisariacie. Gdy poszedł, zatrzymano [go] w areszcie.
Nadszedł dzień wyjazdu. Setki matek, żon, dzieci i mężów szło, aby pożegnać najdroższych swemu sercu. I ja tam podążyłam z mamusią. Zebrali się wszyscy pod ogrodzeniem drucianym. Żal było patrzeć na te matki, siostry, dzieci, które wśród jęku i płaczu mdlały. Kamień, który jest tak twardy, patrząc na to, zdaje się, że zmiękłby, a Niemiec na to patrzył bez litości, ze śmiechem drwiącym; patrzył, jaką boleść zadaje tym matkom.
[Gdy] przyszedł moment odjazdu, cały tłum rzucił się z płaczem za pociągiem, jakby go chcąc wstrzymać. Ale trudno. Odjechali. Odjechali w nieznany kraj, aby pracować dla wroga. Nie pierwszy to był i nie ostatni transport wyjeżdżających na przymusowe roboty. Bruk koło dworca był spłukany łzami nieszczęśliwych matek, żon i dzieci. Tymczasem te matki i te córki wracały z załamanymi rękoma, z bólem w sercu w te ciche mury, aby oddać się ponownej rozpaczy. I przeszło takich dni dużo, smutnych i monotonnych, przeżytych w płaczu.
Przyszedł od tatusia pierwszy list z drogi, pisany w paru słowach. Przyszło jeszcze parę listów z miejsca, [gdzie tatuś przebywał. Pisał], że czuje się bardzo chory, a Niemiec, który go pilnuje, gdy tylko [tatuś] stanie przy pracy, bije bezlitośnie. Nastała przerwa w listach, długo nie było żadnej wiadomości.
Nadszedł nareszcie list po tak długiej przerwie oczekiwany. Lecz próżna była nasza radość, bo gdy otworzyłyśmy list, zawiadamiano nas, że tatuś nie żyje. Nie żyje, jakżeż to trudno sobie wyobrazić – mogiłę tatusia na wrogiej ziemi kopaną.
Mamusia nie wytrzymała tej wiadomości, zemdlała, a ja, jak głupia, nie wiedziałam, co robić. Pobiegłam do dozorcy, aby on mi coś pomógł w odratowaniu mamusi. Ja to chyba dostałam szału, wybiegłam na podwórko i tylko płacząc i ręce łamiąc, wyrywałam sobie włosy z głowy z tej rozpaczy.
Lecz przeszedł taki dzień i drugi, i dużo innych takich dni, smutnych i monotonnych. Przeżywałyśmy nędzę, były takie chwile, że całymi dniami nawet w ustach nic nie miałyśmy. Mamusia nie mogła iść pracować, gdyż była bardzo chora.
Nadszedł dzień dla nas radosny. Jeszcze z samego rana leżałyśmy w łóżku – bo i po co było wstawać, skoro w mieszkaniu było zimno i głodno – gdy sąsiadka puka do drzwi i oznajmia nam, że mamy iść spotkać tatusia, bo wraca z Niemiec chory i nie może iść o własnych siłach. Trudno było to sobie wyobrazić: trup zmartwychwstał. Poszłyśmy na spotkanie. Rzeczywiście spotkałyśmy tatusia, lecz jakżeż trudno było [go] poznać, taki blady i chudy, jak cień wyglądał. Choć była nędza w domu, jaka radość zapanowała w mieszkaniu, jakby te mury poweselały i odświeżyły się.
Ale niestety krótko trwała ta radość, gdyż wybuchła wojna i tatuś poszedł do partyzantki. Myśmy też wyszły za miasto, wzięłyśmy ze sobą tylko plecak z jedzeniem. Przyszłyśmy po skończonej walce i zobaczyłyśmy tylko ruiny i zgliszcza swego domu. Wszystko nam Niemiec spalił, zostało tylko to, co na sobie miałyśmy. Tatuś przyszedł już do nas.
Trudno było znaleźć mieszkanie, gdyż takich jak my było dużo – bez dachu nad głową. Nareszcie znaleźliśmy jako takie, zawsze to dach nad głową już jest. I znów tatuś zapisał się do wojska polskiego i od razu poszedł na front. A nas tymczasem zaczęto wysiedlać do Polski. I myśmy wyjechały z wielkim żalem, opuszczając miasto rodzinne i groby ojców i dziadów.
Zatrzymałyśmy się w Bydgoszczy. Ci ludzie nie potrafią wczuć się w naszą tragedię Repatriantów. Grzebię się we wspomnieniach i błąkam się myślami po drogich, niezapomnianych kątach. To, co się ukochało, trudno jest zapomnieć, ale tak musi być, trzeba się pogodzić. My, Repatrianci, przyjechaliśmy z otwartym sercem do nich. Lecz jakie nas spotkało rozczarowanie ogromne. Lud ten niechętnie witał Repatriantów. Trudno było znaleźć mieszkanie. Spotkałyśmy się tam ze znajomymi, którzy nam odstąpili jeden pokoik.
Nadszedł koniec wojny. Wesoło było, że już skończą się bombardowania i nastanie spokój, lecz w duszy było zarazem i smutno, bo nie otrzymywałyśmy żadnych listów. Chodziłyśmy na transporty rannych – może spotkamy tatusia rannego. Minęły dwa dni od tak radosnej wieści, gdy przyszedł pewien staruszek, który szukał swoich wnuków w transporcie rannych, [i] powiedział nam, że tatuś jest ranny. My zaczęłyśmy [go] szukać po szpitalach, aż nareszcie znalazłyśmy. Jakaż to była radość powitania. Jeszcze noga nie została uleczona, ale tatuś jednak pojechał do pułku. I tak nastały dla nas lepsze czasy, aż do dzisiejszego dnia.