W dniu 20 lutego 1948 r. stawiła się na wezwanie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie ob. Anna Filipowicz, zam. w Warszawie przy ul. Dymińskiej 9 m. 37 i w obecności referenta Komisji Andrzeja Janowskiego złożyła następującą relację:
Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w moim mieszkaniu przy ul. Sierakowskiego 3, skąd wobec zbliżania się Niemców przeniosłam się do Szpitala Jana Bożego. Było to, jeśli się nie mylę, w drugim tygodniu powstania. Inni mieszkańcy tego domu pozostali na miejscu, nikogo z sąsiadów nie spotkałam ani na Starym Mieście w czasie powstania, ani po uwolnieniu Warszawy, aż do dnia dzisiejszego. Niektórych osób ze swego domu poszukiwałam specjalnie, mimo to nie udało mi się do dziś odnaleźć kogokolwiek z mieszkańców domu przy ul. Sierakowskiej nr 3.
W Szpitalu Jana Bożego byłam przez kilka dni, aż do momentu ostatecznej jego ewakuacji. Kiedy to było, nie pamiętam.
Stamtąd przeniosłam się do już zorganizowanego szpitala powstańczego przy ul. Długiej 7. Przebywałam tam kilka dni, nie będąc ściśle związana ze szpitalem, tak że żadnych szczegółów o jego organizacji nie mogę podać.
Z Długiej 7 przeniosłam się (daty nie pamiętam) do szpitala przy ul. Freta 10. Zauważyłam, że część rannych ze szpitala przy ul. Długiej 7 przeniesiono wtedy na Freta 10. Ranni, tak jak sobie przypominam, leżeli wtedy częściowo w kościele św. Jacka, w kapitularzu za kościołem, a przede wszystkim w wielkim korytarzu zakładowym.
Ilu było rannych, nie potrafię podać, ewidencję prowadziła jedna z sióstr zakonnych ze Szpitala Jana Bożego, nazwiska jej jednak nie znam. W każdym razie leżeli ciasno jeden przy drugim i wciąż napływali nowi.
W szpitalu pracowało wielu lekarzy, jakaś dyplomowana pielęgniarka, na którą wołano siostra „Maria” i kilka sanitariuszek – jednej z nich było na imię „Wanda” – żadnych jednak nazwisk osób z personelu lekarsko-sanitarnego nie umiem podać. Sprawami gospodarczymi zajmowała się siostra „Wanda”, nauczycielka z zawodu. Zostałam wzięta przez nią do pomocy i razem zajmowałyśmy się pracą przy rannych, jak np. karmienie ich, mycie itd. W tym charakterze pracowałam aż do momentu wkroczenia oddziałów niemieckich. Oddziały te wkroczyły 2 września 1944 roku przed południem, po uprzednim wycofaniu się wojsk powstańczych. Znajdowałam się wtedy w korytarzu zakładowym, tak że nie zorientowałam się, skąd żołnierze niemieccy nadeszli.
Do jakiej jednostki należeli, nie umiem podać, wiem tylko, że jedni z nich mówili po niemiecku, inni po rosyjsku czy po ukraińsku. Tych drugich (tj. mówiących po rosyjsku wzgl. po ukraińsku) było raczej więcej. Moment ten wywarł na mnie wstrząsające wrażenie, zaczęłam się bać, tak że nie umiem dokładnie opisać wypadków, które się następnie rozegrały.
W pewnej chwili zauważyłam, że żołnierze prowadzą przez korytarz od strony ul. Starej ok. 20 zdrowych mężczyzn z podniesionymi rękami. Byli to cywile, prowadzono ich w stronę ul. Freta. Co się z nimi stało, nie wiem. Na korytarzu oprócz rannych pozostali ks. Kulesza, siostra „Wanda”, siostra „Maria”, parę osób z personelu gospodarczego i sanitarnego (m.in. pewien felczer) i ja. Lekarzy już nie było, co się z nimi stało, nie wiem.
Jeden z żołnierzy polecił mi rewidować przy w swojej obecności rannych, jak się wyraził: „bandytów” (mimo, że powiedzieliśmy, iż jest to szpital dla ludności cywilnej) w poszukiwaniu broni, której zresztą nie znaleziono. Na razie rannym krzywdy nie robiono, słyszałam jedynie, że żołnierze gwałcili kobiety przebywające w szpitalu jako personel.
Rano w pewnym momencie szpital zaczął się palić. Czy był specjalnie podpalony przez żołnierzy niemieckich, tego nie wiem. Zaczęliśmy wtedy wynosić rannych. Ja znajdowałam się bliżej wyjścia od ul. Starej. Wynoszących było niewielu. Ogień szedł od strony kościoła św. Jacka, tak że nie można było się przedostać do kapitularza ani w koniec korytarza od strony kościoła i ranni, którzy tam leżeli, pozostali. Razem wynieśliśmy około stu osób, które ulokowaliśmy na materacach, siennikach itp. na ulicy Starej.
Cały ten czas przebywałam na korytarzu zakładowym i nie widziałam, co się działo na podwórzu Zakładu. Gdy skończyliśmy wynoszenie rannych, był już wieczór.
Wieczorem paru żołnierzy, mówiących po rosyjsku czy po ukraińsku, zabrało mnie i dwie sanitariuszki (ich nazwisk i imion nie znam) i zaprowadziło nas w kierunku Zamku, gdzie jakiś żołnierz Niemiec ulokował nas w pokoju w niespalonym domu. Rano ten sam żołnierz przeprowadził mnie z powrotem na ul. Starą. Dwie sanitariuszki, które były ze mną zamknięte, pozostały na miejscu. Co się z nimi stało, nie wiem, później ich już nie widziałam. Po powrocie na ul. Starą do rannych, dowiedziałam się od siostry „Wandy”, że żołnierze niemieccy jak dotąd żadnych represji w stosunku do rannych nie stosowali, szukali jednakże kobiet, ale ich nie znaleźli, gdyż zdołały się pochować. Dowiedziałam się od niej też, że poza nią jest przy rannych siostra „Maria”. Sama widziałam też ks. Kuleszę i wspomnianego wyżej felczera, nikogo więcej z personelu nie zauważyłam.
Ks. Kulesza postanowił interweniować u dowództwa niemieckiego o opiekę dla rannych, więc udaliśmy się we troje: ks. Kulesza, felczer i ja do jakiegoś domu przy ul. Nowy Zjazd, po prawej stronie. Idąc tam, widziałam płonące domy, ludności nie. Ks. Kulesza rozmawiał z jakimś Niemcem, treści rozmowy nie znam, interwencja jednak musiała być bezskuteczna, gdyż musieliśmy udać się na Wolę, ponieważ z powrotem na ul. Starą posterunki niemieckie nie chciały nas przepuścić. Zatrzymaliśmy się w szpitalu przy ul. Wolskiej (zdaje się, że był to Szpital św. Stanisława). Ks. Kulesza i felczer pozostali w szpitalu, ja zaś udałam się do kościoła św. Wojciecha, skąd przez obóz przejściowy w Pruszkowie zostałam transportem wywieziona do Niemiec.