Plut. Franciszek Dzik, 47 lat, ur. w Trościańcu, pow. Zborów, woj. Tarnopol, rolnik.
10 lutego 1940 r. zostałem aresztowany wraz z żoną Zofią, lat 44, i trojgiem dzieci: synem Stanisławem, lat 21 (obecnie w 1 Pułku [?] 3 Brygady Strzelców Karpackich), [córkami] Katarzyną, lat 19, i Marią, lat 16. [Zostaliśmy] wywiezieni na Ural do Krasnouralska (swierdłowska obłast). Jeszcze przed aresztowaniem obrabowali mnie doszczętnie: zabrali wszystko zboże, inwentarz żywy i martwy wartości pięciu tysięcy złotych. Miałem 50 mórg pola ornego, 10 mórg lasu i 5 mórg łąk; po moim wyjeździe przyłączyli to wszystko do kołchozu. Zaznaczam, że szwagra mego Jana Dajczaka [?] nie tylko doszczętnie obrabowali, [lecz także] jego samego zamordowali, a żonę Annę (bez dzieci – te zostały na miejscu, bo wtenczas były nieobecne, gdyż po śmierci ojca schowały się) zabrali na Ural i wraz z nami wywieźli do kopalni miedzi. Na Ural wieziono nas w ciemnych, brudnych wagonach, wcale nieopalanych, bez ustępów – tak jak w naszych wagonach towarowych wozi się bydło itp. Nie pozwolono nam niczego ze sobą zabrać, głodowaliśmy już kilka dni [po rozpoczęciu] podróży, w której bardzo wielu już umierało, a zwłaszcza dzieci i starców.
Życie w kopalni było marne i pod psem. Mieliśmy niby to jaką taką opiekę lekarską, ale na głód nie mogli [nieczytelne] wymyślić, ani też wynaleźć lekarstwa. Z początku pracowaliśmy od 6 do 10 godzin, później do 16–17 na dobę o chlebie (300 g na osobę) i [odrobinie] wody. Silniejsi tylko, którzy zdołali wypełnić normę, dostawali więcej, zaś kto nie mógł pracować – z braku sił czy starości – był skazany na śmierć głodową, która niejednego z nas zabrała. [Między innymi] umarł na zapalenie płuc prof. Uniwersytetu Poznańskiego (generał rezerwy) Witold Sianożęcki, którego zmuszano do robót [nieczytelne], a mianowicie przy kopaniu kanałów wśród zimy, przy 58-stopniowym mrozie. Chociaż prosił, by mu dano lżejszą robotę, nie pomogło nic, musiał pracować, a skutek był taki, że przeziębiwszy się, zmarł na zapalenie płuc, zostawiając żonę, która musiała ciężko pracować na liche utrzymanie, żeby z głodu nie umrzeć! Pamiętam dobrze, gdy wykopaliśmy mu grób na tamtejszym cmentarzu, chowając go, płakaliśmy wraz z izraelitami, których wielu tam było. W kopalni było nas, Polaków, ok. 160 osób (obojga płci) od lat 15 do 50.
Nieraz, widząc zmartwionych (zwłaszcza młodych), pocieszałem ich, jak tylko mogłem, wierząc w jakieś zbawienie, którego doczekałem się 15 listopada 1941 r. Zebrawszy trochę pieniędzy na drogę, uciekliśmy z rodziną – bratem i szwagrem, którzy obecnie są w Wojsku Polskim, i wieloma innymi. Przez Nowosybirsk–[nieczytelne] dojechaliśmy do Kazachstanu, do Załabatu [Dżałał-Abad]. Tam dopiero dowiedzieliśmy się w całej pełni, co to jest głód, chłód i robactwo! Dziwię się tylko, jakim cudem to wszystko przetrzymaliśmy, nie odbierając sobie życia. [Przez] trzy miesiące – a zwłaszcza ostatni – będąc w kołchozie, nie otrzymywaliśmy już nic, gdyż nic nie mieli. Żywiliśmy się po prostu trawą i korzonkami różnych chwastów. Do śmierci będziemy to dobrze pamiętać!
28 marca 1942 r. syn Stanisław (lat 21) zgłosił się do Wojska Polskiego, ja zaś wstąpiłem do niego 5 września 1942 r. w Teheranie. Rodzina moja jest w Afryce, skąd już otrzymuję listy.
Co do propagandy komunistycznej, to zawsze i stale nam mówiono, że już nigdy nie zobaczymy Polski i tłumaczono nam, że jest i najlepiej będzie w związku „zdradzieckim”, my zaś do ostatniej chwili wierzyliśmy w bodaj „cudowne” nasze wybawienie z tego piekła! Zaznaczam, że bardzo wielu jeńców tam pozostało, z wyjątkiem tylko tych, którzy wstąpili do Wojska Polskiego. Jaki los ich tam spotkał i czy w ogóle jeszcze żyją? Tego nie wiem!
Muszę też zaznaczyć jeszcze jedną opuszczoną przeze mnie okoliczność. Gdy nas aresztowali 10 lutego 1940 r., wioząc nas w brudnych, stęchłych i ciemnych wagonach towarowych, odczuwaliśmy nie tylko głód i chłód. Wody był zupełny brak, tak że kto był bardzo spragniony i chciał pić, zdrapywał lód ze ścian wagonu i taką namiastkę wody połykał! Tak jechaliśmy dwa tygodnie na miejsce naszego przeznaczenia. W kilku tylko punktach, a to Kijowie i Swierdłowsku, dali nam niby-zupę i trochę kaszy, myśląc, że nam dają specjały, naturalnie według nich nie byle jakie!
Późniejsze warunki naszego życia były fatalne, opisuję je może tylko w 50 proc., bo głód, chłód, robactwo wszelkiego rodzaju i w ogóle wszelkie choroby, a zwłaszcza tyfus, dziesiątkowały starców i dzieci w zastraszający sposób. Siostrze mojej, która pozostała w Polsce (Trościaniec Wielki, pow. Zborów, [woj.] Tarnopol), może zawdzięczam swoje i mojej rodziny życie, bo jak mogła, tak nas ratowała od śmierci głodowej!
Co do wyborów, które się u nas odbywały w 1939 r., to zaznaczam, że odbywały się „pod karabinem” i tylko komuniści je przeprowadzali, nikogo z Polaków nie dopuszczając i z góry wyznaczając swoich kandydatów!
Tyle moich wspomnień z dawnej katorgi i udręki sowieckiej.
Miejsce postoju, 7 marca 1943 r.