Kpr. Wincenty Dyszlewski, pomocnik maszynisty, żonaty.
6 września 1939 r. zamieszkiwałem we wsi Obarów, gm. rówieńska, na Wołyniu. Tego dnia zostałem wyznaczony przez urząd gminy do pełnienia służby honorowej na odcinku szosy państwowej Równe–Klewań w rejonie wsi Obarów–Gródek. Służbę wraz z sześcioma innymi osobami pełniłem jako komendant tej warty do dnia wkroczenia sowieckiej Armii Czerwonej.
14 września 1939 r., pełniąc służbę na swoim posterunku, zauważyłem, że ok. połowy kilometra ode mnie z niemieckiego samolotu coś zrzucono. Zainteresowałem się tym i okazało się, że to był nieznany mi człowiek. Ja go przytrzymałem i doprowadziłem na posterunek w Gródku, gdzie [wydałem] go [w ręce policji] za pokwitowaniem. Posterunkowy Czop przeprowadzał z nim dochodzenie. [Okazało się, że] to szpieg niemiecki. Po wkroczeniu Armii Czerwonej na nasz teren ludzie o poglądach komunistycznych ze wsi Gródek donieśli o tym władzy sowieckiej i osobiście zrobili mi zarzut, że ja przytrzymałem go i [powiedzieli,] co mnie za to może czekać.
Po rozbrojeniu posterunku policji w Gródku posterunkowy Czop został aresztowany i odprowadzony do Równego. Gdy prowadzili go, za jakiś czas poszedłem również w kierunku Równego, aby dowiedzieć się, co się z nim stanie. Po drodze zauważyłem, jak niedaleko Równego został zaaresztowany przez NKWD-zistę (nieznany mi) sierżant polskiej armii, który szedł w kierunku Równego do swego dowództwa. NKWD-zista kazał mu zdać broń, sierżant tłumaczył się przed nim, że broni zdać nie może bez wiedzy swego dowództwa, na co NKWD-zista dał mu rozkaz maszerować w kierunku Równego. Sierżant odszedł kilka kroków, a NKWD-zista zastrzelił go na miejscu. Poszedłem dalej do Równego, gdzie od znajomych dowiedziałem się, że policja w Równem została aresztowana.
Gdy wracałem do domu, po drodze spotkałem się z mieszkańcem wsi Karajewicze, pow. rówieński (nazwiska nie pamiętam) – aresztował mnie. Po drodze spotkał nas oficer Armii Czerwonej, zbadał moje dokumenty i kazał mnie puścić. Tego dnia dowiedziałem się, że żonie mojej również groziło niebezpieczeństwo [?]. Zamieszkiwać na miejscu [nie] było możliwości, gdyż w każdej chwili można było spodziewać się niebezpieczeństwa, dlatego musiałem się przenieść, co i uczyniłem, obrawszy sobie nowe miejsce zamieszkania we wsi Horyńgród, gm. tuczyńska. Tam pracowałem w charakterze młynarza aż do czasu aresztowania, które nastąpiło 25 października 1940 r. Po aresztowaniu byłem doprowadzony do Tuczyna, a potem do więzienia [w] Równem, gdzie mi ogłosili, że jestem oskarżony z art. 54, par. 13. Przy rewizji osobistej u mnie w domu znaleźli paszport francuski, na podstawie [którego] władze sowieckie zarzuciły mi szpiegostwo, obwiniając mnie z artykułu, którego obecnie nie pamiętam. Nadmieniam, że w 1925 r. wyjeżdżałem na sezonowe roboty do Francji, po powrocie z których w 1927 r. miałem przy sobie paszport wydany przez władze francuskie.
Przy badaniu w więzieniu w Równem zaznałem większych tortur, jak bicie, kowanie [?] rąk, i zmuszano mnie, abym wydał obywateli polskich patriotycznie nastrojonych do państwa polskiego. Na wszystkie ich pytania odpowiadałem, że nic nie wiem. W szczególności dawali mi zapytania, dlaczego wszyscy Polacy mówią, że państwo polskie powstanie, na co ja krótko odpowiadałem, iż historia Polski mówi, że państwo polskie istniało i istnieć musi. Gdy ostatni raz [byłem] na badaniu przy podpisywaniu swego aktu oskarżenia i również moja żona podpisywała ten akt razem ze mną, nie dali mi możliwości porozmawiać z nią. Zrozumiałem jednak ze znaków żony, że ona również jest aresztowana i drugi dzień władze sowieckie badają ją. Co się stało z żoną potem, nie wiem do dnia dzisiejszego.
17 stycznia 1941 r. zostałem przewieziony z więzienia w Równem do więzienia w Dubnie, gdzie byliśmy do 17 lutego. Sama podróż z Równego do Dubna odbyła się w najstraszliwszy sposób, gdyż aresztowanych dosłownie nabijali do samochodów, tak że nie można było ruszyć ani ręką, ani nogą. Jeden z aresztowanych, o nazwisku Nowak, ze Zdołbunowa, zwrócił uwagę komendantowi konwoju, że w Polsce w bardziej dogodnych warunkach przewożono świnie, niż w Sowietach ludzi. Dostał za to dobrą nauczkę, a potem wystosowano jeden specjalny artykuł za agitację.
Z więzienia w Dubnie zostaliśmy 20 marca ewakuowani do obozu-więzienia w Starobielsku. Podczas podróży do Starobielska warunki były niemożliwie ciężkie, gdyż było zimno, mróz mocno dokuczał aresztowanym. Głód i chłód męczyły ludzi, a władze sowieckie bez przerwy przeprowadzały w wagonach rewizje, stosując bicie, tortury itd. W Starobielsku warunki również nie były lepsze, gdyż NKWD-ziści stale dokuczali wszystkim aresztowanym różnymi niemożliwymi sposobami.
20 czerwca 1941 r. w bardzo pospieszny sposób władze sowieckie zaczęły segregować wszystkich aresztowanych na grupy, ogłaszając niektórym – którzy przyznali się – wyroki sądowe od ośmiu lat w górę. Każdy z oskarżonych zupełnie nie przejmował się tymi wyrokami, a raczej kpił z nich, mówiąc czasem jeden drugiemu, że żaden z aresztowanych nie ma zamiaru odbywać tych wyroków.
Wieczorem tego dnia przybył do więzienia w Starobielsku większy konwój pod przewodnictwem bardzo niesympatycznego NKWD-zisty [i] cały składał się z młodych Chińczyków, którzy otrzymali od swego naczelnika rozkaz strzelać do każdego z aresztowanych, który zrobi choć jeden krok w [bok]. Długi sznur aresztowanych ciągnął się od więzienia do stacji kolejowej w Starobielsku.
12 lipca 1941 r. przybyliśmy do obozu aresztowanych na północy Rosji, do Workuty. Był tam tzw. isprawitielnyj trudowyj lagier. Jeżeli w ludzkim życiu ktoś mówi, że zaznał ciężkich warunków, a nie był w sowieckim obozie na Workucie, ten bezwzględnie mówi nieprawdę. Ani jeden mistrz słowa nie potrafi opisać tych szczegółów najcięższego ludzkiego życia, jak wyglądało ono na Workucie. Takiej męczarni ludzi chyba nie znał cały świat od początku swego istnienia. Niejeden z obywateli polskich pozostawił swoje kości i swoje ciało w wiecznie zamarzniętej ziemi. Życie ludzkie miało się tam za nic, nie patrzono na to, że dygnitarze sowieccy stale mówili, iż ludzkie życie ceni się znacznie wyżej, jak najdroższą maszynę. Dlaczego oni to mówili, trudno było zrozumieć, chyba że na [nieczytelne]. Dlatego, gdy doszła do nas wiadomość, że dla wszystkich obywateli polskich została zastosowana amnestia, było to dla nas największym świętem i szczęściem. Gdy dowiedzieli się o tym aresztowani, zazdrościli nam, mówiąc, że my jesteśmy uratowani od śmierci, a ich czeka na pewno nieludzkie stracenie.
Po ogłoszeniu przez radio amnestii nie od razu zostaliśmy zwolnieni. NKWD-ziści nadal wymagali od nas stałej pracy w niemożliwych życiowych warunkach w obozie Workuta. Gdy nastąpił dla mnie najcięższy czas – choroba – i stanowczo nie mogłem pracować, musiałem zwrócić się do lekarza w obozie (o nazwisku Grygoriew) i prosiłem go o ratowanie życia. On podtrzymywał mnie, zwalniając od roboty. Gdy żegnałem się z nim, powiedział, że podtrzymywał mnie i innych Polaków dlatego, iż jest przekonany, że [skoro] Polacy w tak trudnych warunkach znaleźli dla siebie ratunek, może być możliwe, iż naród polski w przyszłości przyjdzie z pomocą ludowi rosyjskiemu, a tym samym i jemu. Ten rzadki człowiek – lekarz – niejednemu z Polaków uratował życie, czego nie można było oczekiwać od naszych polskich lekarzy, których tu nie brakowało. Grygoriew powiedział mi, że w ciągu jednej zimy zginęło w obozie Workuta nie mniej jak cztery tysiące osób. Na kilka godzin przed moim zwolnieniem z obozu był jeszcze odczytany mi wyrok oskarżenia, z [wymiarem] kary ośmiu lat. Wyrok ten był dla mnie obojętny, bo z dnia na dzień czekałem na swoje zwolnienie, które nastąpiło 11 września 1941 r. Po załatwieniu wszystkich formalności zostałem nareszcie wypuszczony za bramę obozu Workuta, który jest dla mnie najstraszniejszym koszmarem, jakiego mogła kiedy zaznać ludzkość.
Po zwolnieniu pojechałem bezpośrednio do Buzułuku, do polskiej armii, jednak w tym czasie nie zostałem wcielony do wojska, a skierowano mnie do sowieckich kołchozów, które również nie były dla nas, Polaków, przyjemnością, gdyż dokuczały nam nędza i bieda. Pracować trzeba było ciężko, a zarobić [na] kawałek chleba było niemożliwe, gdyż władze sowieckie dawały na osobę dziennie pięćset gramów dżugarowej mąki, na którą tak ciężko trzeba było bez przerwy pracować.
Po zwolnieniu z kołchozu 8 lutego 1942 r. wstąpiłem do wojska w Margiełanie [Marg’ilonie], fergańskiej obłasti. W Wojsku Polskim poczułem się jak w swojej rodzinie i w krótkim czasie odpocząłem i ciałem, i duchem.