Plut. Jan Borasiński, ur. 15 sierpnia 1897 r. Goszczyno Górne, pow. Płock, woj. warszawskie, osadnik wojskowy, rolnik, zam. w kolonii Sułkowszczyzna, pow. Horochów, woj. wołyńskie, rezerwista artylerii, kompania budowlana przy dowództwie saperów etapowych Armii [Polskiej] na Wschodzie.
Z chwilą, gdy Sowieci przekroczyli naszą granicę, byliśmy przygotowani na wszystko, ale na to, co nas spotkało, wcale nie. 10 lutego 1940 r. spadł ten niespodziewany huragan. O godz. 3.00 rano usłyszeliśmy stukanie i głosy u drzwi. Groźni, z ostrą bronią weszli, rozmowa ich w podniesionym tonie przestraszała nas. Pierwsze ich słowa do nas były: Wstawaj, sobirajsia. Było przecież bardzo wcześnie, toteż zastali nas wszystkich w łóżkach. Mnie i dwóch synów postawili pod ścianę, przy nas jeden z naładowaną bronią, inni zaś robili rewizję. Czego szukali? Nie wiem. Szukali broni, mieli dokładne dane, na pewno dlatego też tak uparcie szukali.
Widząc, że odpowiedź moja brzmi ciągle przecząco, trzymali mnie siedzącego na krześle, dzieciom kazali się ubierać i pakować. W pokoju jestem sam, nie wolno tu wejść nikomu – ani żonie, ani też dzieciom. Upłynęło kilka minut, dzieci ubrane prawie, pakują mniej więcej resztę rzeczy, zwracając uwagę na mnie. Ja siedziałem spokojnie, denerwował mnie ogromnie ten adiutant, który stał z ostro naładowaną bronią.
Zachowywałem się spokojnie. Już nie pamiętam teraz, który raz zapytał mnie o broń, którą posiadam. Przeczyłem cały czas, teraz nie odpowiedziałem nic. W tej chwili przystawił mi rewolwer do czoła i krzyknął: Gowori, bo ubiju! Dzieci usłyszały to, wpadły z piskiem i z płaczem do pokoju, chwyciły tego okrutnika kurczowo za rękę. Popatrzył ze zdumieniem i przemówił: Cztob nie eti rebiata ubił by tebia. Każe mi wstać i ubierać się.
Pół godziny upłynęło bardzo szybko, tyle czasu mieliśmy na ubranie się i spakowanie rzeczy. Bagaż ładują na sanie, nas zabierają do szkoły, a ponieważ szkoła była bardzo blisko nas, więc przeszliśmy. Szkoła był to punkt zbiorczy. Gdy weszliśmy do sali – pustki, nie było nikogo, później zaś przybywały rodziny jedna po drugiej, dlatego też ciasno i duszno nie do opisania.
O godz. 16.00 uważnie sprawdzają wszystkie rodziny, kolejno wyprowadzają do sań. Wsiedliśmy, otuleni bardzo cieplutko ruszamy w drogę. Gdzie? Dokąd? I po co? Mróz ogromny, śnieg zaczął padać dużymi płatami, a sanie mknęły szybko. Coraz prędzej i dalej oddalał się nasz kochany domek, a raczej my od niego. Godzina 20.00 – byliśmy na stacji. Krzyczą: „Wyładowywać się”. Do wagonu – brudny, ze śniegiem i mrozem, nieszczelny, mały, a jest nas 54 osoby. Trudno. Zapakowaliśmy kołdry, pierzyny i poduszki. Bardzo chłodno przespaliśmy noc.
Na stacji staliśmy całą niedzielę i dwie noce. W poniedziałek o [godz.] 4.00 rano ruszyliśmy w daleką drogę. Strasznie przykra i ciężka to była podróż. Trwała dwa tygodnie. Podczas podróży otrzymaliśmy trzy razy chleb i zupę. Nie zależało nam na tym, gdyż mieliśmy na razie swoje zapasy.
Przywieźli nas do archangielskiej obłasti, solwieczegocki [solwyczegodski] rejon, posiołek Wostoczny[j]. Tam rozpoczęła się nasza mozolna praca. Posiołek nie był duży, położony o 39 km od niedużej stacji Charytonowo. Wąskotorówka dochodziła prawie do zamieszkiwanego przez nas miejsca. W ogromnej dolinie otoczonej dookoła gęstym lasem, rozmieszczone były nasze baraki. Sześć starych, długich, bardzo opuszczonych baraków – to były nasze mieszkania. Barak miał 20 m długości, podzielony był na dwie części. W jednej takiej ogromnej sali mieszkało dziewięć lub dziesięć rodzin, zależało, z ilu osób składały się rodziny. Liczba mieszkańców jednej sali mogła wynosić 50 i więcej osób. Sprzętów żadnych nie mieliśmy, dlatego też miejsca prawie wystarczało. Później baraki zostały podzielone na małe pokoiki. Gorzej, bo strasznie ciasno, natomiast wygodniej i swobodniej – nie potrzebował się człowiek krygować i kryć, bo tak na sali ciągle był jakiś Sowiet, co było bardzo krępujące dla nas.
Oprócz sześciu naszych wspaniałych budynków było jeszcze siedem baraków. To były: kantor, klub, ambulatorium, dietsad, szkoła, komendantura i koniusznia. W tych budynkach mieszkali nasi zwierzchnicy. Mieszkania ich różniły się od naszych ogromnie – były nowe i porządniej urządzone. Wspomniałem o stołówce, a więc na pewno każdy wie, co to jest. Tam mogliśmy kupić jakąś zupę, kaszę i 400 g chleba oprócz wydanej porcji, która wynosiła 800 g dla roboczego i 400 dla nieroboczego.
Trudne to życie było. W tak ciężkich warunkach musieliśmy pracować. Starsi, młodsi – bez różnicy, a dzieci do lat 14 do szkoły, natomiast starsze do lekkiej pracy. A jaka mogła być lekka praca w lesie? Pilenie drzewa, no i inne. Długie te, szare dnie rozpoczynały się zależnie od pory roku – latem o godz. piątej, zimą zaś dzień mniejszy, o godzinę wcześniej.
Godzina 4.00 – dają się słyszeć dzwony: pobudka. Żeby coś nie bądź dostać w stołówce na śniadanie, trzeba iść zaraz, zająć kolejkę. Stołówkę otwierano o 4.30. Później o 6.00, jeszcze ciemno, słyszy się trzy głośne dzwony. Na robotę – mróz czy zawieja, wszystko jedno. Do pracy wszyscy muszą iść, bo i tak każdego dnia z rana majster lasu biega po barakach, pędzi, którzy pozostali, ociągają się, nie chcą iść. Niejeden rozdrażni nerwy swoje przy różnych sprzeczkach. Trudno pracować, gdy człowiek nie jest odpowiednio ubrany i zdrowie nie odpowiada pracy, na jaką go posyłają. Do 6.30 słyszy się rozmowy ludzi, później zaś cisza jak makiem zasiał. Pozostały matki z dziećmi.
Ja pracowałem prawie cały czas przy traktorze, rozgruzka i nagruzka drzewa. Była to chyba najbardziej ciężka i brudna praca. Dwóch synów moich pracowało, ale nie razem ze mną. Praca była dla nich za ciężka, dlatego też walczyłem i nie pozwoliłem, żeby oni, młodzi, tak ciężko pracowali. Ich praca czeka nie taka. Zadaniem ich jest zaoszczędzenie sił i zdrowia do późniejszych prac i przeżyć. Nie sztuka normy wyrobić i zapłacić swoim, tak drogim dla nas życiem. Córka i najmłodszy synek z początku pracowali, chociaż lata nie odpowiadały. Później synek poszedł do szkoły, uczył się. Córka zachorowała – dali spokój. Denerwowała ich żona swoją obecnością w domu. Dlaczego nie pracuje, żadnych dzieci nie ma, musi iść do pracy. Toteż miałem dużo starć z nimi. Żonie wystarczyło siedzieć nocami, reperować i suszyć nasze ubrania, no i inne prace domowe do niej należały.
Dużo zdrowia straciłem, bo warunki, jakie miałem, nie odpowiadały tej pracy. Ile razy człowiek głodny pracował, ręce mdlały, na nogach ustać nie mógł, a pracować musiał, bo inaczej: sudit budiem. Gdy co kupić, nie było pieniędzy, bo nie wypacali miesiącami. Bywało tak, że nie mógł człowiek wykupić chleba, porcji, jaka mu się należała. Następnie, gdy wypłacą, wtedy nie było nic.
Tak było stale. Trudno wspominać, co działo się, co przeżyliśmy. Znosiliśmy wszystko: mroźne i zawiejne zimy, z ulewnymi deszczami wiosny i słotne jesienie. Wtedy pracowałem po kolana w błocie, zimno, ciężko i niewygodnie. Mijały te żmudne, smutne i beznadziejne dnie. Pracowaliśmy uczciwie, a jednak nie było zadowolenia. Żebyśmy jak najwięcej robili, gdy przyjechały władze NKWD, zawsze nagany: mało robotajetie, nado pobolsze. To też odpychało ludzi od pracy, a nie zachęcało. Gdy zastali człowieka chorego w baraku, zaraz komisje lekarskie, czy naprawdę chory, dlaczego nie pracuje. Do robotników w lesie w czasie swego obchodu nie odezwał się, nie przemówił jak do ludzi. Takie już było ich usposobienie do nas, naszego robotnika – chociaż powinien być naprawdę ceniony – mieli za nic.
O 18.00–19.00 kończyliśmy pracę, wracaliśmy do domów. Ja musiałem przebrać się, pójść do magazynu czy też inne zajęcie miałem. Żona ma już pracę: przy tym maleńkim piecyku suszy walonki watowane, całe mokre spodnie i kufajki.
Codziennie zbieraliśmy się potajemnie gdzie nie bądź, chcąc pocieszyć się nadzieją, podtrzymać niektórych, słabszych na duchu. Ile to osób było takich, co będąc na zebraniu (które odbywały się każdego tygodnia w klubie) wracały ze spuszczoną głową, bo uwierzyły w ich mowy: Polszy nie budiet, zabudtie o tom. Jedyne słowa, które ciągle były powtarzane na zebraniach. A że my zawsze byliśmy zdania przeciwnego, dlatego też ciągłe badania, ciągłe aresztowania, prześladowania. Co najbardziej gnębiło człowieka. Aresztowali jednego inżyniera. Robiąc rewizję u niego, znaleźli kartkę pocztową od księdza do mnie – czytaliśmy, została tam. Wzięli ją. Później, ile nocy nie spałem! Ciągle wzywają, wypytują. Informacje dokładne, nie wiem skąd mieli, wiedzieli, że pracowałem społecznie i w jakich organizacjach, i z kim. Męczyli mnie tym strasznie. Widząc, że staję ciągle na jednym zdaniu i nie dowiedzą się nic ode mnie, dali spokój.
Gnębili nas, jak tylko mogli i czym mogli. Wypadków aresztowania i wywożenia od rodziny gdzie indziej było kilka. Przykre było rozdzielanie rodzin. Starali się, aby człowiek podupadł na duchu i zdrowiu, starali się wszelkimi siłami.
Praca, te warunki i klimat wpędzały ludzi w choroby. Dużo chorowało starszych, większość jednak dzieci. Przykro było patrzeć na to. Pomocy żadnej nie było. Była doktorka Sowietka, później jeden z Żydków, aresztowany – ale nie z naszego posiołka – przysłali go do nas. Chociaż by chciał zapobiec czemu, nie miał środków. Toteż wypadków śmiertelnych było dość dużo, większość dzieci.
Strasznie przeciwni byli korespondencji, jaką prowadziliśmy z Polakami pozostałymi w Niemczech i na ich terytorium. Chociaż bardzo srogo było, ale mogliśmy się porozumieć z rodziną. Otrzymywaliśmy listy i paczki. I znosiliśmy wszystko cierpliwie z tą nadzieją, że wkrótce będzie inaczej.
I rzeczywiście, 15 sierpnia 1941 r. zostaje ogłoszona amnestia. Nie mogli pogodzić się z tym, nie mogli wymówić tych słów „jesteście wolni”, bo ciągle im na myśli słowa, którymi przekonywali nas przedtem. 24 września 1941 r. razem z rodziną wyruszyłem w podróż z myślą i całą pewnością, że do wojska. Tymczasem nie, jeździliśmy po różnych jeszcze kołchozach, przenosiliśmy jeszcze wiele biedy, może nawet więcej, jak na Północy. Ile dni nie widział człowiek chleba na oczy, a pracować musiał i też ciężko. Tu jednak byliśmy spokojni. Czekałem, kiedy będę mógł wstąpić do armii, zacząć inne życie i rodzinie dać trochę pomocy. Pojechałem do pracy przy kopaniu kanałów, wiedziałem że stamtąd prędzej się coś dowiem. Tak, będąc raz na stacji, widzę: jedzie wojsko, nasze kochane wojsko!
Pojechałem z nimi na miejsce, tj. do Guzar [G’uzoru]. Tam 5 lutego 1942 r. wstąpiłem do wojska. Stanąłem na komisję, zostałem. W drugim dniu posłałem wiadomość rodzinie, gdzie jestem.
Po kilku dniach przyjeżdża syn z bardzo smutną nowiną. Dowiaduję się o śmierci najstarszego syna. Dwóch młodszych wstąpiło do szkoły junaków. Po miesiącu przyjechały do mnie żona z córką. Miały zaszczyt wstąpić do szeregów Pomocniczej Służby Wojskowej Kobiet. Cała rodzina w wojsku. Teraz jestem zadowolony i szczęśliwy: przeżyliśmy, wytrwaliśmy.
Obecnie znajdujemy się tu, w Iraku. Chociaż w obcej ziemi, ale między swoimi rodakami. Tu jesteśmy wszyscy w mundurach, jesteśmy wszyscy sobie równi. Jedynym naszym celem jest dążenie do naszej kochanej, tak bardzo utęsknionej Matki Ojczyzny, którą jest nasza Najjaśniejsza Rzeczpospolita.