Mieczysław Szabłowski
kl. IV
Państwowe Gimnazjum i Liceum
im. Mikołaja Kopernika
w Toruniu
14 czerwca 1946 r.
Jak uczyłem się w czasie okupacji
Podczas okupacji niemieckiej, trwającej u nas, na Wileńszczyźnie, od 1941 r., czyli od początku wojny niemiecko-rosyjskiej, uczyłem się w Lidzie na tajnych kompletach. Przerabiałem klasę pierwszą gimnazjalną. Komplet nasz składał się początkowo z czterech uczniów, których liczba wkrótce się jednak powiększyła, dochodząc do 11, co spowodowało znaczne trudności w zakonspirowaniu tej dość licznej grupy. Zbieraliśmy się w mieszkaniach, schodząc się na dane miejsce pojedynczo, niosąc książki w torbach, workach, a nieraz i… w spodniach. Podręczniki te, zniszczone, przeważnie bez znacznej ilości kartek, skupowaliśmy, pożyczaliśmy od znajomych i starszych kolegów. Książki te, bardzo często nieskompletowane, nie każdy posiadał i braki te znacznie utrudniały naukę. Podobnie i autorzy byli różni – na języku łacińskim przeważały podręczniki Disce latine [Auerbacha i] Dąbrowskiego, na języku polskim używane było przeważnie wydanie Balickiego Mówią wieki.
Prawdziwe uznanie należy się naszym profesorom państwu Kleindienstom oraz innym, których jednak niestety nazwisk nie pamiętam, a którzy z całym poświęceniem pracowali bez wytchnienia nad wlaniem w uczniowskie zakute łby choć trochę oliwy mądrości. Pomimo niebezpieczeństwa wykrycia prowadzili ci szerzyciele wiedzy często po cztery–pięć kompletów, ślęcząc nawet wieczorami, przy świetle lampy naftowej (elektrownia została rozbita przez wojska niemieckie) nad książką. Naprawdę zaparcia się potrzeba, aby prowadzić lekcje nie tylko dniem, lecz również nocą.
Pomimo coraz to nowych luk w szeregach nauczycielskich, przetrzebianych bezwzględnie przez okupanta, nauka trwała dalej, urozmaicana łapankami, rewizjami i aresztowaniami.
Bardzo często się zdarzało, że niespodziewanie [inni] alarmowali nas o jednej z takich „przyjemności” i wówczas książki, zeszyty – wszystko szło do pieców, pod szafy, a młodzież zajmowała się bardziej „pożytecznymi” zajęciami, niebudzącymi podejrzeń w okupancie.
W końcu drugiego roku zakonspirowanej nauki przybyła z Wilna wizytacja egzaminująca i decydująca o promocjach do klas następnych. Byłem wówczas w klasie drugiej i pomimo dość ostrego egzaminu (szczególnie z matematyki) zdałem do klasy trzeciej.
Nadszedł 1944 r. i Niemcy musieli ustąpić przed następującą Armią Czerwoną, która zatrzymała się aż nad Wisłą. Po usilnych staraniach profesorów polskich z Mińska utworzono w Lidzie polską szkołę, tzw. siedmiolatkę, z programem i kierownictwem rosyjskim. Warunki tu były bardzo ciężkie, lecz w każdym razie lepsze niż pod okupacją niemiecką. Dostaliśmy budynek stary, zniszczony, częściowo bez okien, bez jakichkolwiek pomocy i sprzętów szkolnych. Ławki, tablice, okna – wszystko musieliśmy wziąć na swój koszt. Znacznie pomogło w tym wypadku społeczeństwo, ofiarując stoliki, ławki i inne szkolne pomoce, zabłąkane u ofiarnych obywateli.
Profesorów mieliśmy częściowo polskich, częściowo rosyjskich. Zima dokuczliwie przypominała o braku okien i opału. Siedzieliśmy na lekcjach w paltach, rękawicach, a często i w czapkach. Woleliśmy to jednak niż uczęszczanie do szkół białoruskich.
Tymczasem musieliśmy walczyć o utrzymanie polskiej szkoły, napastowanej ze wszech stron przez Rosjan wysilających się na wszystkie sposoby, aby dowieść, że stoi ona na niskim poziomie i jest niezdolna do zrównania się ze szkołami rosyjskimi i białoruskimi.
Muszę częściowo odbiec od tematu i wspomnieć o pewnej kwestii. Otóż w Rosji istnieje zwyczaj urządzania konkursów szkolnych powtarzających się co miesiąc, na których szkoły mają zaprezentować swoje popisy. Podobnie i szkoła polska musiała przygotować się do takiego występu, aby nie dać pretekstu do usunięcia jej. Stworzyliśmy więc szkolną orkiestrę oraz improwizację baletu i już na pierwszym konkursie wysunęliśmy się na czoło wszystkich szkół w Lidzie, a tym samym wzmocniliśmy budżet szkolny przez pieniądze wpływające z nagród, które teraz po każdorazowym występie otrzymywaliśmy. Nieraz mogliśmy udać się do więzienia, aby urządzić tam swój występ dla więźniów (oczywiście Polaków). Wówczas nierzadko zdarzała się okazja nieznacznego wręczenia jakiejś paczki lub wymienienia paru słów ze znajomymi. Czuliśmy się szczęśliwi, mogąc pomóc – nieznacznie chociaż – tym nieszczęśliwym. I byliśmy dumni z siebie, że my, Polacy, stanęliśmy na czele szkół rosyjskich.
Wkrótce jednak jako repatriant wyjechałem z rodzicami do Torunia i tu już zacząłem naukę normalną, jawną.