Ludmiła Iwańska
kl. III
Moja nauka w czasie okupacji
Białe płatki śniegu wirują w powietrzu i wolno opadają na ziemię. Przez podwórka i wąskie uliczki przebiegają skulone, wylękłe postacie młodzieży. Już dłużej niepodobna się ukrywać, gdyż szkoła handlowa mieści się w centrum miasteczka naprzeciw poczty, tuż koło rynku. Teraz przeciąć ul. Piłsudskiego do ul. Kopernika i już jesteśmy przy dużym, białym budynku szkolnym.
– Dziś podobno [była] łapanka? – padło pytanie w widnej, dużej klasie.
– Tak, na przystanku Legionowo – odpowiedziała miła panienka przestępująca próg klasy.
– Mówiono, że na rynku? – ktoś znowu zapytał.
– Bujda – odpowiadam wraz z moją przyjaciółką Hanką. – W tej chwili przechodziłyśmy i jest zupełnie spokojnie.
Klasa trochę się uspokoiła. Właśnie [jest] mowa tylko o lekcjach, które nie wszyscy odrobili, a teraz „na grandę muszą zrzynać”, tak bowiem wyraża się profesor od języka niemieckiego.
– Podaj mi książkę do historii – prosi Basia, zwracając się do mnie. Podałam.
Gdzieś w końcu klasy ktoś kogoś błaga o tekst z łaciny, dalej [ktoś] znowu [prosi] o mapkę Fenicji. Przy oknie stoi Mirka, zapamiętale powtarzając historię starożytną.
– Babilon leży... – dobiega do mnie nazwa miasta wypowiedzianego przez koleżankę.
Naraz wpada ktoś do klasy, krzycząc przerażonym głosem:
– Wizytacja, rewizja!
Te dwa słowa podziałały jak grom z jasnego nieba na dość spokojną w tej chwili klasę Ia.
Zdenerwowana młodzież wyciąga z teczek swoje notatki, książki i inne kompromitujące papiery. Wybiega z nimi na podwórko do małego domku, gdzie mieszkał jeden z kolegów, Zdzisiek, wraz ze swoją matką. [On] wszystko od nas odbierał.
A tymczasem klasa Ib, nielegalna, tylnym wyjściem uchodziła do domów. W ciągu dziesięciu minut był już spokój, a w klasie na ławkach leżały tylko książki do języka niemieckiego, krzyczące swoimi nagłówkami: Wir lernen deutsch, i zwykłe listy handlowe, zażalenia, zamówienia, oferty itd.
Ktoś przyniósł wiadomość, iż dyrektor wraz z trzema panami, którzy przyjechali na wizytację, poszedł do Raka (słynny założyciel restauracji) na śniadanie. Przez ten czas znikły mapy historyczne, fizyczne i inne.
Mapy! Tak, mapy, o nich wszyscy zapomnieli.
– A co byłoby, gdyby mapy znaleziono? – to pytanie zadawała sobie cała klasa.
Mapy te podobno były zdane, pokwitowanie znajdowało się w rękach dyrekcji szkolnej. Jakim więc cudem były w szkole, nad tym nie zastanawiał się nikt do tej pory.
– Ja wam wszystko wyjaśnię – powiedziała jedna z koleżanek. – Otóż mapy te zdano, otrzymano pokwitowanie, a potem skradziono je, rzecz zupełnie prosta.
Uczniowie i uczennice są zdenerwowani. Do klasy cicho jak zwykle wchodzi wesoły i lubiany przez wszystkich profesor [uczący języka] niemieckiego, zwany przez młodzież „Kozłem” dzięki swej bródce, jaką nosił.
– Co się właściwie stało, czy już poszli czy coś znaleźli? – padają pytania, a młodzież ciśnie się do profesora, aby być bliżej i usłyszeć odpowiedź, na którą każdy czeka z niecierpliwością.
– Wszystko załatwione pomyślnie. Pan dyrektor na śniadaniu, mapy w porę schowane – pada tak oczekiwana i upragniona przez wszystkich odpowiedź.
– A teraz weźcie książki do niemieckiego i uczcie się zadanej na jutro lekcji, gdyż „ci mili goście jeszcze mogą tu zajrzeć” – mówi już zupełnie spokojnie.
Klasa odetchnęła.
– Czy będą dziś lekcje? – spytała jedna z dziewcząt.
– Będzie dopiero trzecia lekcja – po tych słowach profesor wyszedł z klasy.
Wszystkie głowy pochyliły się nad książkami i zapanowała zupełna cisza, tylko półgłosem jakiś uczeń powtarzał sobie koniugację:
– Ich war, du wirst...
Nauka jednak już nie szła do niezdolnych [brak].