MIECZYSŁAW CHOROMAŃSKI

Mieczysław Choromański
22 czerwca 1946 r.

Jak uczyłem się w czasie okupacji

1 września 1939 r., tj. dzień rozpoczęcia wojny polsko-niemieckiej, zastał mnie w Warszawie, w której pozostałem aż do jej bohaterskiego upadku. Jakie sceny przeżywała w tym czasie Warszawa, nie będę pisał, gdyż sądzę, że wszyscy obywatele dobrze wiedzą. Dodam jednak, iż dni oblężenia stolicy wymagały od jej mieszkańców niezwykłej ofiarności, jak również nadludzkiego wprost poświęcenia. W czasie obrony Warszawy został zniszczony pociskami artylerii dom, w którym mieszkałem. Zaraz więc po poddaniu się jej brak mieszkania zmusił mą rodzinę do opuszczenia Warszawy. Wyjechałem z rodzicami na wieś, do kuzynów. I od tej pory życie płynęło mi bez większych zmian ok. dwóch lat.

Oczywiście w tym czasie mowy nie było o nauce. Po pierwsze Niemcy w naszej okolicy tłumili w sposób bezlitosny wszelkie przebłyski życia naukowego, jak również dlatego, że brak było ludzi zdolnych do zorganizowania jakiejkolwiek nawet szkoły. Zresztą ten dwuletni okres to czas triumfu Niemców. Pod ich naporem padły takie mocarstwa, jak Francja, Belgia, Holandia, Rumunia, Bułgaria, Grecja i inne. Dlatego też żołnierze niemieccy stacjonujący na ziemiach polskich, rozpierani dumą swego oręża, panoszyli się bez granic, nie licząc się z nikim i niczym. Nic więc dziwnego, że przy takim stanie rzeczy każdy prawie mieszkaniec mej okolicy, zmuszony do ciągłego znoszenia buty niemieckiej, stracił wszelką nadzieję lepszego jutra. Taki nastrój udzielał m się bardzo często. Wtedy ginęła mi chęć już nie tylko nauki, ale nawet do życia.

Dopiero 1941 r., tj. rok wybuchu wojny niemiecko-[sowieckiej], przyniósł w moim życiu nieznaczne zmiany. Otóż już pod koniec tegoż roku przeniesienie się wojny na tereny rosyjskie było przyczyną zlikwidowania kilku garnizonów wojska niemieckiego na naszych terenach, a przez to zmniejszenia czujności i terroru. Wtedy polepszyło się trochę. Przewidywano już wtedy, że Niemcy wcześniej czy później już wpadną. Teraz zaczęły się pojawiać wśród ludności jednostki szlachetne, zdolne do pracy twórczej. A wreszcie pojawienie się partyzantki, której członkowie odznaczali się niejednokrotnie nadludzkim wprost męstwem, dodawało otuchy ludności.

Wtedy przyjechała na wieś (do swych kuzynów) profesorka historii, wykładała ona przed wojną w jednym z gimnazjów w Warszawie. Zaraz po przyjeździe zorganizowała tzw. komplety, na które chętnych zgłosiło się sześć osób, a między nimi i ja. Uczyliśmy się na kolonii, w domu jednego szewca, po pięć godzin dziennie, ale każdego dnia w różnych godzinach.

Nauka nasza obfitowała w różne, czasem naprawdę tragiczne, a czasem nawet komiczne momenty. Idąc na lekcję, trzeba było nieść koszyk z podśniadaniem, dlatego tylko, by łatwiej było ukryć książki, bowiem noszenie ich za koszulą było znane także żandarmerii, na którą często po drodze napotykaliśmy. Czasem także podczas lekcji wpadał do nas jakiś gospodarz, oznajmiając, że do wsi przyjechali urzędnicy urzędu pracy. Wtedy wszyscy siadaliśmy wokoło naszego majstra (był nim sam gospodarz, u którego się uczyliśmy) na stołkach, każdy dostał jakiś porwany kapeć w rękę, kawałek młotka i udawał czeladnika szewskiego jak złoto. Gdy niebezpieczeństwo minęło, uczyliśmy się dalej. Lekcje odrabiałem najczęściej późnym wieczorem, gdyż w ciągu dnia byłem zajęty inną pracą. I tak mijał dzień po dniu, tydzień po tygodniu. W ten sposób skończyłem trzy klasy gimnazjum.

Wreszcie przyszedł 1944 r. Najpierw zaczęła krążyć pogłoska o cofaniu się wojsk niemieckich, wreszcie pogłoska [ta] stała się faktem. Niemcy cofali się w szybkim tempie. Musieliśmy naukę przerwać. Każdy starał się o jakąś kryjówkę, by przesiedzieć w niej czas pozycji. Front był już zaledwie o kilka kilometrów oddalony. Wiele było w tym czasie różnych przeżyć, lecz wszystko minęło.

W pierwszym roku po wojnie ukończyłem czwartą klasę, a w tym roku uczęszczam na kurs przyśpieszony, przerabiając pierwszą i drugą klasę licealną, pragnąc jak najszybciej otrzymać świadectwo maturalne.