Plut. Józef Bieniasiewicz, ur. w 1897 r.
Zostałem aresztowany przez władze sowieckie 10 stycznia 1940 r. o godz. 23.00 w nocy. Weszło dwóch NKWD-zistów do mieszkania bardzo ostrożnie, po kilku minutach podeszli do mego łóżka, kazali mi wstać. Posadzili mnie na krześle pośrodku pokoju i kazali nie ruszać się z miejsca. Jeden z nich stał w drzwiach, a drugi poszedł do radia i ze złością przerwał przewody radiowe. Radio kazał wynieść na sanie. Jeden z NKWD-zistów zaczął przeprowadzać szczegółową rewizję. Ale żadnej broni nie znaleźli, bo gdy wkroczyli na drugi dzień, zabrali u mnie flintę dwunastkę. W ostatnich dniach muszę podkreślić, pod koniec rewizji jeden z NKWD-zistów podszedł do mojej żony, która leżała poważnie chora. Jak wiadomo, była rozebrana. On krzyknął: „Wstawaj, dosyć tego leżenia!”. Żona nic nie odpowiedziała, gdyż była bardzo słaba. On ją chwycił za szyję, posadził, zrobił rewizję i w nogach łóżka znalazł skórę na podeszwy – kazał zabrać. Gdy rewizja była skończona, kazali mi natychmiast ubierać się. Ubrałem się szybko i opuściłem swe progi.
Zawieźli mnie do miasta Postawy. Zanim dojechałem, zmarzłem do tego stopnia, że nie mogłem wysiąść z sań. Schwycili mnie NKWD-ziści i wrzucili do więzienia. To więzienie było [nieczytelne] w grudniu 1939 r. Gdy zamknęli drzwi, ogarnął mnie wielki strach i zobaczyłem śpiących aresztowanych, kilku z nich podniosło głowy: oberwani i brudni, w ubraniu i obuwiu leżeli na pryczach, nie przymierzając jak śledzie w beczce. Rozejrzałem się po ścianach – były obmarznięte lodem ok. 20 cm grubości, z sufitu kapała woda. Na podłodze było błota po kostki. Jeden z aresztowanych, widząc że jestem zziębnięty i przestraszony, powiedział: „Chodź kolego, wciskaj się między nas”. Z wielkim trudem wcisnąłem jedno ramię, a ciało moje spoczywało na kolejnych śpiących. Była godz. 4.00 w nocy. Usnąć nie mogłem, bo drżałem z zimna i zmęczenia. O godz. 6.00 pobudka. Gdy zaczęli wstawać aresztowani, poznałem kilka twarzy znajomych. Dwóm kolegom, którzy spali przy ścianie, przymarzły włosy do ściany, wołali o pomoc. Szkłem przecinałem im włosy. Po śniadaniu, które składało się z wody i 20 g [sic!] chleba, rozpoczęła się obława na wszy. Tak dużo ich było, że nie mogli się obrobić po śniadaniu.
Po kilku dniach zabrano mnie do przeprowadzenia śledztwa. Gdy przyprowadzili mnie do sali śledczej, siedziało trzech bolszewików, przed każdym na stole leżał browning. Jeden z nich zwrócił się do mnie: „Mów wszystką prawdę. Zwolnimy ciebie”, zaznaczając z góry, że wie o wszystkim, że ja jestem konfidentem polskim, eksploatatorem – jak mówiono – wrogiem bolszewizmu. Odpowiedziałem krótko, że jestem Polakiem i pracowałem dla Polski, a do bolszewizmu byłem zawsze wrogo usposobiony. Jeden z nich zerwał się z krzesła, schwycił mnie za pierś i uderzył o piec głową. Upadłem, dwóch podniosło mnie za ręce, posadzili mnie na krzesło przy gorącym piecu i wypytywali się, kogo ja znam w policji. Odpowiedziałem im twardo, że nie mam zamiaru legitymować się i róbcie ze mną, co chcecie. Wtenczas straszyli mnie wieczną Syberią i że nigdy nie zobaczę żony i dzieci. Badania trwały od 6 do 12 godzin. Wychodziłem cały mokry od potu i uderzeń. Takich badań miałem 12.
W Postawach siedziałem od 10 do 27 lutego 1940 r. Obsługa odnosiła się bardzo źle. Z Postaw wyjechałem do Berezwecza, do więzienia, które [było przerobione] z klasztoru. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Stały tam łóżka żelazne bez posłania. Ciało wrzynało się, spaliśmy jak na torturach, wszy były miliony, chodziły nie tylko po ubraniu, ale po butach i podłodze.
Pędzili nas do łaźni: dawali pół litra wody, w której trzeba było całemu się umyć. Co dzień między godz. 8.00 a 9.00 wieczór słyszeliśmy straszne jęki i wołania o pomoc. Bili i katowali bezczelny sposób. Nie tylko głosy męskie, ale i kobiece było słychać. Na takie jęki zrywała się cała cela i łomotaliśmy w drzwi, chcąc wyjść i dać pomoc. Daremne były nasze wysiłki, bo drzwi były okute. Po uspokojeniu nie słychać jęków. O godz. 1.00 w nocy weszło sześciu NKWD- zistów, wyprowadzili dwóch aresztowanych i zaczęli ich bić. Jeden z nich, z aresztowanych uderzył w twarz NKWD-zistę, że dwa zęby wybił. Tych dwóch aresztowanych związali ręce i nogi i zaczęli ich bić aż osłabli. W nocy o godz. 4.00 wrzucili ich znowu do mojej celi, byli nieprzytomni i wprost martwi.
Z Berezwecza wywieźli nas do Połocka 12 maja 1940 r. do małej cerkwi. Było nas 460 osób, warunki straszne. Spać trzeba było siedząc, położyć się nie było miejsca. Głód straszny. W Połocku zostałem osądzony na osiem lat. Po sądzie wysłano mnie do obozu pracy w okolicy Archangielska. Wyjechałem z Połocka 8 listopada 1940 r. Gdy przyjechałem do Orszy, cały dworzec był zapełniony aresztowanymi, słyszałem straszny lament i płacz wołających wody i chleba.
Po wyjeździe z Orszy w drodze dwóch naszych uciekło i skryli się do lasu. Reflektor oświetlał pociąg, od razu zatrzymali pociąg, puścili psy. Psy ich odnalazły. Przyprowadzili ich do wagonu. Za karę za tych dwóch, co uciekali do lasu, kazali wszystkim z tego wagonu rozebrać się do naga i wyprowadzali pojedynczo – bito ich drewnianymi młotkami i zamknęli nagich do karceru. Dalej nie wiem, co się z nimi działo.
Przyjechałem do obozu pracy 28 listopada 1940 r. Po przyjeździe byliśmy strasznie wyczerpani. Dali nam na pożywienie postnej zacierki i dwa dni wypoczynku. W tym czasie spotkałem rosyjskiego Polaka, który nas przestrzegał, żeby nie być razem z Rosjanami. I zaczęliśmy prosić, żeby nam Polakom [dali] być osobno. To mało pomogło, bo byliśmy sami tylko dwa tygodnie, a potem zmieszali nas wszystkich razem. I to przeważnie byli złodzieje i bandyci, którzy okradali nas w bezczelny sposób. Żaden z nas nie mógł zjeść swej otrzymanej paczki ani włożyć butów, co mu przysłano, bo wszystko było ukradzione i słowa nie można było powiedzieć, bo mogliby zabić na miejscu. Więc ze wszystkim trzeba było się zgodzić, bo to było robione specjalnie przez władze sowieckie.
Po ciężkich pracach nie można było odpocząć, gdyż wszy, pluskwy i karaluchy nie dawały spokoju.
Opieka [lekarska] w łagrach była zła.
I tak trwaliśmy do amnestii. Gdy przyszła gazeta, przeczytał nam naczelnik obozu NKWD- zista i podkreślił, że tych, co są im potrzebni, to nie wypuszczą. Po trzech tygodniach po otrzymaniu amnestii zostałem zwolniony. Po zwolnieniu pojechałem do rodziny. Miałem żonę i dwoje dzieci, a zastałem tylko jednego syna 11-letniego, przy obcych ludziach. Żona i drugie dziecko umarli. Warunki mnie zmusiły przystąpić do pracy. Życie w sowchozie mało się różniło jak w więzieniu i łagrach.
Miałem okazję odnaleźć siostrę żony i zostawiłem syna u niej, a sam 15 kwietnia 1941 r. [sic!] wstąpiłem do Wojska Polskiego. Na tym kończę swoje pismo, chociaż dużo czego nie wpisałem, gdyż brak czasu i bardzo ciężko przypominać te najgorsze chwile.