Marian Oleszczuk
kl. VII
Trzeszczany, gm. Mołodiatycze, pow. Hrubieszów
1946 r.
Moje przeżycia wojenne
Wkoło naszej cichej wsi horyzont płonął ogniem i dymił złowrogim, ciemnym, unoszącym się ku obłokom dymem. To polskie chaty palone przez Niemców wzbijały kłęby dymu hen, ku górze, wołając o pomstę do Boga. Lecz nic nie pomogło. Coraz gorzej płonął horyzont straszną pożogą.
We wsi nikt nie spał spokojnie. [Każdy] przygotowywał się do tego, co innych już spotkało, czekał na zły moment, który mógł za chwilę nastąpić. W kościele prawie codziennie płynęły do Boga rzewne modlitwy o opiekę nad nami. Litościwy Bóg wysłuchał szczere modlitwy ludzi. Dnie upływały, a wrogowie nawet nie zajrzeli do naszej wioski, w której panował straszny niepokój.
Wtem pewnego razu przyjechało kilka fur gestapowców. Każdy z niecierpliwością czekał, co przyniesie jutrzejszy dzień.
Gdy nadszedł dzień odpustu, ludzie z trwogą patrzyli w stronę, gdzie gestapo pojechało. Zaraz w poniedziałek po odpuście zjawiła się niemiecka zgraja w naszej wsi. Na czele z sołtysem zaszli na Suchą Wolę (dzielnica Trzeszczan), gdzie wzięli pannę młodą zamiast ojca i uprowadzili z sobą. Stałem, przyglądając się, jak idą szosą – ze strachem patrzyłem na to. Patrzę – skręcili i idą ku nam. Ze złością rzuciłem ostatni raz spojrzenie i pobiegłem do domu, a potem z siostrą uciekłem do sadu, nie mogąc patrzeć na ich ponure i wstrętne twarze. Zza kępy drzew ze smutkiem patrzyłem na nasz dom otoczony tą hołotą niemiecką, która się zwijała i czegoś szukała.
Szukali oni mego tatusia, który wtenczas wracał z mamusią z pola. Po drodze spotkał ich sąsiad i zawrócił z drogi tatusia, bo wiedział, co się dzieje – że obydwaj sąsiedzi otoczeni Niemcami, a u nas odgrywa się najważniejsza rola.
Serce me ścisnęło się na widok schylonej postaci mojej matki, która z niepokojem patrzyła, co się dzieje, a tu niby zbiera chwast. Aż tu pędzi jeden żołnierz wprost ku nam. Zatrzymał się, ciągle trzymając karabin [skierowany w naszą stronę], zapytał sąsiadki siedzącej tuż obok nas: „To pani jest może Oleszczukowa?”. „Nie” – odpowiedziała, spoglądając w stronę mamusi. Żołnierz ciągnął dalej: „A nie wiecie, gdzie oni są?” – i zwrócił się do nas. Ja popatrzyłem ze złością na niego, nie odpowiadając na pytania, bo porwała mnie szalona złość na nich. Siostra mnie wyręczyła i odpowiedziała: „Są gdzieś daleko w polu”. Ten się odwrócił i pędem pobiegł do swoich. Za chwilę [Niemcy] otaczający nasz dom opuścili [go] i poszli, uprowadzając z sobą drugiego sąsiada.
Gdy już odeszli, rzuciłem się z siostrą ku mamusi, opowiadając z żalem, co się stało. Mamusia, bojąc się iść do domu, z płaczem rozstała się z nami i poszła w ciche wiejskie pola, które ją ukrywały przed Niemcami.
Zapadł wieczór. Już spaliśmy, kiedy zbudziło nas głośne stukanie kolbami w okna i drzwi. Ciocia odemknęła, a tu idą Niemcy znowu, w ciemności rysuje się dużo podobnych postaci. Wchodzą do mieszkania, świecąc batarejką. Ja krzyknąłem, nie wiem nawet czego: „Jezus, Maria, ratujcie nas!”. Niemiec stanął. Długo świecił w oczy i stał, jakby te słowa zahamowały wejście. Lecz potem wszedł, zaczął szukać po kątach i łóżkach. Potem pyta: „Czy jeszcze ich nie ma?”. „Nie!” – odpowiedzieliśmy razem. Nic nie mówiąc, odszedł, zamykając za sobą drzwi. Z ulgą odetchnęliśmy.
Całą noc nie mogliśmy spać. Nasuwały się nam myśli, że tatusia Niemcy łapią, a mamusia siedzi już w więzieniu. Jeszcze tego wieczoru przyszła wiadomość, że sąsiad został zabity.
Od tej chwili rozstania wcale nie widzieliśmy kochanych rodziców, którzy błąkali się po ludzkich kątach. Spali w polu, stodole lub gdzie indziej, nawet podczas wielkich mrozów. Gdy się rano budzili, cali byli pokryci śniegiem.
Niemcy co trzy dni przychodzili do nas w odwiedziny za tatusiem. Rozdenerwowało to ich, postanowili [to] zakończyć, bo żadnego rezultatu to nie dawało. Ostatni już raz przyszli nad ranem, było jeszcze ciemno. Zaczęli bić karabinami po oknach i drzwiach, jak straszna banda. W każdym oknie stał taki straszny Niemiec i walił w okno, mało dom się nie zawalił. Gdy otworzono, wpadli z wielkim hukiem do mieszkania. Za pasami, cholewami mieli pełno granatów. Pierwszym ich słowem było: „Gdzie jest Oleszczuk Antoni?”. Ale i straszne ich miny na nic [się nie zdały]. Stali nad naszym łóżkiem i bijąc kolbami, zaczęli pytać siostrę, a potem mnie: „Ile masz lat?”, „15” – odpowiedziała. „A syn?”, „12” – odpowiedziała siostra. „Syn! Syn…” – i zaczęli między sobą rozmawiać. Potem jeszcze przeszukali łóżka i kąty, czy może nie znajdą swojej ofiary, którą tyle prześladowali. Odeszli z niczym, zostawiając po sobie strach.
Nadeszła straszna zima. Wkoło Niemcy wysiedlają. Każdy oczekiwał [wysiedlenia] z dnia na dzień, przygotowany do ucieczki, którą by wywołali sami Niemcy. Pewnego razu po całej wsi zaczęto mówić o wysiedleniu, które miało się [tutaj] odbyć. Wieś pomału pustoszała. Wszyscy wyjeżdżali gdzieś do lasu lub na kolonie, by umknąć od napaści.
My zebraliśmy się do ucieczki już w nocy, by nikt nie widział. Sanie załadowane były różnymi rzeczami. Posuwaliśmy się bardzo powoli, hamowały nam drogę wyspy śniegu. Szedłem za saniami, wpadając w śnieg po kolana. Powoli znikaliśmy w ciemności, zostawiając za sobą rodzinną wioskę, w której było cicho i pusto. Bardzo zmęczeni dotarliśmy do osady leśnika, który dał nam schronienie. W leśniczówce zastaliśmy już dużo ludzi.
Byliśmy razem aż do wiosny. Wróciliśmy do domu pustego, który przesiąknięty był stęchlizną i pustką. Wysiedlenie nie nastąpiło, choć Ukraińcy z niecierpliwością czekali tego momentu, by móc zrabować i osiedlić się w polskich domach.
Tatuś, który najwięcej się krył, przeziębił się i zaczął chorować na bóle gardła. Jeździł do lekarza, lecz ten nic nie mógł poradzić. Pojechał do szpitala, gdzie na wielkie wrzody, które wyformowały się na głowie, umarł 13 czerwca 1943 r.
Pamiętny był to dzień. O, jaki żal ogarnął cały nasz dom. Słychać było płacz, a dom [przedstawiał] straszny widok. Nawet krowa, która była bardzo przywiązana do swego gospodarza, zesmutniała, bo nie widziała go od kilku dni. Jakiś czarny cień owinął prawie wszystko. Po straconym ojcu nie wiem jak płakałem z wielkiego żalu. Wiem tylko, [że] gdy przywieziono trumnę i zaczęto składać ciało, siedziałem sam w kuchni i płakałem, nie mogąc pogodzić się z losem.
Zaniesiono ciało do kościoła, a na drugi dzień po żałobnej mszy świętej – na cmentarz. Na widok wykopanej mogiły okropny żal mnie ogarnął. Lecz nic z tego. Nie mogłem dla ukochanego tatusia nic zrobić dobrego, posypałem tylko trochę polskiej ziemi na trumnę i pomodliłem się za jego duszę. Zdawało się, że stojące drzewa ciągle szumiały: „sierota, sierota”.
W smutku, lecz spokojnie żyliśmy aż do tej chwili, kiedy przyszło do lasu jakieś niby wojsko, nawet dobrze uzbrojone. Niemcy dowiedzieli się o tym i przyjechali samochodami, aby zniszczyć wszystko, co się tam w tym lesie znajduje, lecz im się nie udało. Oto ci żołnierze jacyś przedarli się przez niemieckie wojska, pozostawiając po sobie tylko konie, wozy i inne rzeczy, które Niemcy zabrali.
Po kilku tygodniach zjawiła się większa banda, złożona z polsko-rosyjskich ludzi. Był to okres Zmartwychwstania. W lesie stało dużo placówek i nie puszczali ludzi do kościoła, by nie zdradzili ich obecności. Wtem przyjechali Niemcy i mieli robić obławę na las, ale na drugi, leżący obok tego, co w nim się kryło to wszystko. Przygotowani do walki ruszyli w kierunku lasu. Przechodzili już [ten], w którym byli ukryci żołnierze niespostrzeżeni przez Niemców, gdy raptownie z obu stron drogi huknęły strzały, wbijając grad kul w piersi Niemców. Niektórzy zaczęli się bronić, lecz zaraz padali na ziemię zbroczeni krwią.
Wtedy ukryci [żołnierze], nie tracąc czasu, ruszyli przez zboża do wioski. Na miejsce pobitych ruszyła druga ławica, ale i druga została przełamana i otoczona wkoło. Jedyną ich drogą ucieczki była otwarta łąka. Rozpierzchli się Niemcy, z nieopisaną trwogą uciekli, a reszta – by zasłonić się od wroga – podpaliła polskie mieszkania. Buchnął płomień i dym z kilku chat, zakrywając Niemców duszącym dymem. Wycofane wojska ustawiły się w wielkim wąwozie, kędy biegł gościniec.
Na miejsce pobitych Niemców przybyli nowi. Przez cały czas słychać było huk karabinów, jęk rannych i donośny głos dowódcy. Słońce, przyglądając się walczącym, zniżyło się ku zachodowi. Ludność wszystka uciekła do folwarku, by się kryć od kul. Pomału zapadał zmrok. Od czasu do czasu ciemności rozdarł błysk i głośny huk armat stojących w pobliżu.
Całą noc każdy z niepokojem czekał ranka. A gdy nad pola wzbiło się słońce, we mgle i dymach unosiło się kilka samolotów. Od czasu do czasu w górę wzbijała się rakieta.
Banda, nie chcąc narazić reszty domów na spalenie, wczesnym rankiem wycofała się z lasu. Niemcy pozbierali swe trupy, a było ich ok. stu, na fury i odeszli. A słońce wznosiło się coraz wyżej, jakby od zgrozy wyblakłe.
Teraz Polaków zaczęły grabić bandy ukraińskie. Ciągle napadały na wsie bezbronne i zamordowawszy tam [ludzi], powracały do domu. U nas zjawił się pewnego razu Ukrainiec, który przyrzekł kolegom, że wybije całą polską rodzinę, lecz się nie udało. Poranił jednego kalekę i dziewczynkę, a sam został złapany przez Niemców kwaterujących we wsi. Niejeden pałą tam oberwał i został wywieziony do Hrubieszowa. Wszystkie rodziny ukraińskie wyjeżdżały do swoich wsi, gromadząc się przeciw Polakom. Polscy partyzanci też od czasu do czasu zaglądali do Ukraińców. Powstała wielka nienawiść pomiędzy Polakami a Ukraińcami. We wsi nikt nie spał, lecz wartował i strzegł domu.
Aż pewnego razu przyjechało kilka czołgów niemieckich, samochodów pancernych i wszystko pchało się na las. Wojsko, chodząc po wsi, zabierało wszystkich chłopów. Ustawiło [ich] w trójki i popędziło do Werbkowic jako zakładników za trupy niemieckie. Cały las przeszli i nie zobaczyli nikogo, lecz gdzieś w Mołodiatyczach został zabity jeden Niemiec, a jeden ranny. Wybrano z zakładników polskich 15 najmłodszych chłopców – dziesięciu za zabitego, pięciu za rannego – i rozstrzelano wszystkich na małej łączce w Ostrówku. Jak psów zakopano ich w ziemi. Tym [Niemcy] złagodzili swoją złość. Resztę chłopów wypuścili ze swego więzienia. We łzach i uściskach żony witały swych mężów. A ci, co stracili [bliskich], w wielkim żalu szaleli. Aż te wszystkie męczarnie nasze przerwała kapitulacja Niemiec 9 [sic!] maja 1945 r.