Lech Rypson
kl. IIIb
Gimnazjum i Liceum im. M. Kopernika w Toruniu
17 czerwca 1946 r.
Jak uczyłem się w czasie okupacji
Po wysiedleniu nas przez Niemców w 1940 r. udaliśmy się do Warszawy. Tam do 1943 r. chodziłem do szkoły powszechnej. Była to jednak szkoła oficjalna – poza paroma lekcjami z geografii (jeżeli można to w ten sposób nazwać), których udzielała nam nasza kierowniczka, były przedmioty, z którymi nie trzeba było się kryć przed władzami. Dopiero w 1943 r. rozpocząłem chodzić na tzw. komplety. Mieściły się one przy ul. Śniadeckich 8, w gmachu dawnego gimnazjum – teraz natomiast przekształcone zostało ono w szkołę zawodową, pod której to pokrywką uczyliśmy się przedmiotów nieoficjalnych.
Uczyliśmy się w klasach. Każdy tajny przedmiot miał swój odpowiednik w nazwie fachowej, np. język polski nazywał się oficjalnie korespondencją, geografia pracami warsztatowymi. Co do liczby uczniów, to było ich ok. 30 prawdopodobnie. Nauka moja trwała tak do 1944 r., czyli do wybuchu Powstania. Kurs, który przerabialiśmy, odpowiadał przedwojennej pierwszej klasie gimnazjum. Podręczników używaliśmy tych, z których korzystały gimnazja przedwojenne. Nabywać mogliśmy je bądź w sprzedaży ulicznej, bądź w księgarniach i antykwariatach.
Jeżeli chodzi o mych kolegów, to w większej części należeli oni do różnych organizacji politycznych, jak harcerstwo lub grupy bojowe.
Dyrektorem naszym był początkowo dyrektor Miernik, który został potem rozstrzelany na ulicach Warszawy. Miejsce jego zajął następnie prof. Kopczewski. Wychowawcą był prof. Majeranowski, uczący zarazem historii i języka polskiego, [lekcji] geografii udzielała nam prof. Drewko, zoologii prof. Kaczyńska, łaciny prof. Lipczewski, nazwisk reszty profesorów niestety nie pamiętam.
Niemcy bardzo skrupulatnie węszyli, by odkryć lub trafić na jakiś wyraźny ślad tajnego nauczania. Zdarzały się częste lotne rewizje, podczas których rewidowano teczki uczniów, a nawet ich samych.
Pewnego razu idąc ze szkoły do domu Marszałkowską, zostałem nagle zatrzymany przez patrol żandarmerii niemieckiej. Jeden z żandarmów, a było ich dwóch, zażądał legitymacji, drugi zaś sięgnął po zeszyty, które trzymałem w ręku. Były tam m.in. zeszyty do historii, geografii i łaciny oraz książka do języka polskiego. Gdy pierwszy oddał mi już moją legitymację, drugi systematycznie przeglądał wszystkie zeszyty. Modliłem się w duszy, by udało mi się wydostać z tego szczęśliwie. Na szczęście Niemiec musiał nie umieć po polsku, gdyż nic nie mówiąc, oddał mi moje rzeczy. W chwili gdy już odchodziłem, zza okładki książki wypadła kartka, na której narysowałem kiedyś P – znak [Polski Walczącej], którego Niemcy nienawidzili i za który można było iść na Pawiak. Całe szczęście, że żaden ze szkopów tego nie zauważył, a ja biegiem, nie oglądając się, pocwałowałem do domu.
Naukę naszą przerwało Powstanie Warszawskie, które rozpętało się nad całą Warszawą. Przez cały czas jego trwania o nauce mowy być nie mogło, a każdy starał się w inny, bardziej realny sposób przynieść pomoc walczącym. Dopiero po Powstaniu, w jakieś dwa miesiące, rozpocząłem raz jeszcze uczęszczać na komplety.
Mieszkałem wtedy pod Łowiczem, w Głownie. Nauka odbywała się w warunkach bardziej prymitywnych i uciążliwych niż dawniej. Jako lokal służył nam pokój koło pracowni szewskiej, do której nierzadko zachodzili Niemcy. Tym razem w zespole było jedynie pięciu chłopców i sześć dziewczynek, wszyscy przyjezdni z różnych okolic. Niestety siły nauczycielskie były już stokroć słabsze niż w czasie mego poprzedniego nauczania. Gorzej także przedstawiała się sprawa z podręcznikami, które dostać było bardzo trudno. Lecz i tę trudność udało nam się jakoś pokonać. Tym razem przerabiałem kurs drugiej klasy gimnazjalnej.
I w tym wypadku koledzy moi należeli do organizacji harcerskiej, która tam zdołała skupić wielu członków.
Społeczeństwo tamtejsze ustosunkowało się do nas nadzwyczaj przychylnie, pomagając nam w miarę możności.
Naukę kontynuowałem aż do przyjścia Armii Czerwonej.