Stanisław Oryl
Państwowe Liceum i Gimnazjum w Brodnicy
16 czerwca 1946 r.
Jak uczyłem się w czasie okupacji?
Ukończywszy przed wojną zaledwie pierwszą klasę gimnazjum, zapragnąłem kształcić swój umysł także w czasie okupacji. Przez okres wojny przebywałem w Rypinie przyłączonym w 1938 r. do woj. pomorskiego. To przyłączenie było dla Niemców powodem wcielenia naszego powiatu do Rzeszy.
Uczyłem się przez prawie cały okres wojny, lecz z różnymi odstępami czasu. Przez pewien czas udzielały nam, tzn. memu koledze Jerzemu Bohdanowiczowi i mnie, lekcji panie profesor Białka i Wodzińska – z zakresu drugiej klasy gimnazjalnej. Lecz z powodu okrutnych prześladowań nauczycieli i ich mordowania po kilku miesiącach zaprzestaliśmy uczęszczania na lekcje.
Dalej uczyłem się samodzielnie. Gdy jednak zostaliśmy pewnego dnia pozbawieni dachu na głową i wszystkich rzeczy potrzebnych do codziennego użytku, musiałem zaprzestać nauki. Wysiedlono nas na wieś w 1940 r.
Po powrocie do miasta w 1941 r. zacząłem uczęszczać na lekcje do panów Szynkiewiczów z Brodnicy, którzy tu uciekli przed Niemcami. Byli to pan prof. Jan Szynkiewicz i jego dwaj synowie: śp. Leonard Szynkiewicz i Gerard Szynkiewicz. Pan prof. Szynkiewicz udzielał mi lekcji matematyki oraz języka niemieckiego, śp. Leonard Szynkiewicz – lekcji języków polskiego oraz łacińskiego, śp. Gerard Szynkiewicz – lekcji historii. Lekcji tych udzielali mi od 15 września 1941 do 28 grudnia 1942 r., tzn. do chwili, gdy zostali wywiezieni przez okupanta do obozu karnego w Stutthof za działalność antyniemiecką.
Lekcje te pobierałem sam, w warunkach jak na owe czasy dobrych. Panowie Szynkiewicze zajmowali jako sublokatorzy jeden pokój i tu mieliśmy lekcje. Później, gdy zmienili mieszkanie, a ja zacząłem pracować jako uczeń krawiecki u pana R., musiałem chodzić do biura, w którym pracował pan prof. Szynkiewicz, i tu, pod bokiem Niemców, uczyłem się. Synowie zaś udzielali mi lekcji wieczorem w swym nowym mieszkaniu.
Pomocy naukowych prócz kilku książek, które mi dostarczyli panowie Szynkiewicze lub które ja sam dzięki kilku ofiarnym osobom otrzymałem, nie było żadnych i dlatego też nie mogliśmy się zabrać do przerobienia ani chemii, ani fizyki (również brak było książek).
Społeczeństwo było mi w wielu wypadkach przyjazne. Tak np. ostrzeżono mnie, że właściciel tego domu, gdzie mieszkali panowie Szynkiewicze, Niemiec, zaczyna się interesować, dlaczego tak regularnie – o godz. 19.00 co dzień – przychodzę do nich. Zmieniliśmy wówczas miejsce nauczania, panowie Szynkiewicze zaczęli przychodzić do mego mieszkania.
Warunki u mnie nie były odpowiednie. Mieszkałem z rodzicami w jednym pokoju na trzecim piętrze, na strychu. Mieszkanie było bardzo małe i niskie, tak że [zarówno] pan Szynkiewicz, jak i ja nie mogliśmy się w wielu miejscach wyprostować. Podłoga była krzywa, ze stołu zeszyty same spadały. Lecz i w takich warunkach też chciałem się uczyć i, co daj Boże, złożyć małą maturę na tajnych kompletach w Warszawie. Niestety Niemcy stanęli na drodze, zabierając panów Szynkiewiczów do Stutthofu.
Często spóźniałem się na lekcje, lecz to nie szkoła – panowie Szynkiewicze pytali jedynie o powód. Był najczęściej jeden i ten sam – to mój mistrz krawiecki nie pozwolił mi [wyjść], aż skończę pracę: wyprasuję spodnie, oczyszczę garnitur. Zawsze znalazł coś, abym o oznaczonym czasie nie wyszedł. Wiedział, że się uczę, pracowałem darmo, a nawet płaciłem wszystkie koszta urzędowe (miano mnie albo wywieźć, albo zmusić do pracy na bagnach przy regulowaniu Rypienicy) związane z zameldowaniem i z kasą chorych. To był jeden człowiek nierozumiejący potrzeby oświaty dla narodu.
Stosunki pomiędzy panami Szynkiewiczami a mną były bardzo przyjazne. Nie odczuwałem, że jestem uczniem, choć wymagano pracy nad samym sobą. Pan prof. Szynkiewicz to typ prawdziwego profesora o wszechstronnym zamiłowaniu i utalentowaniu. Wykładał mi matematykę bardzo dobrze, a że lubię ten przedmiot, nie miał ze mną trudności, często jedynie kierował mnie na drogę, po której trzeba iść, by coś osiągnąć w życiu. Był nie tylko mym profesorem udzielającym lekcji, ale także wychowawcą mającym na celu uczynienia ze mnie Polaka świadomego swego zadania w państwie.
Podobnie rzecz miała się z jego synami. Ten, który mi wykładał historię przeszłości, uczył i historii teraźniejszości. Często przed i po lekcjach omawialiśmy najważniejsze wydarzenia polityczne niedawno minione. Wobec niego nie czułem się wówczas uczniakiem, gdyż rozmawialiśmy pomiędzy sobą, zapominając o dzielących nas różnicach.
Śp. Leonard Szynkiewicz udzielał mi lekcji języków polskiego i łacińskiego. Był on świetnym humanistą, o zdolnościach nieprzeciętnych. Spokojny, czasami wybuchał, lecz trwało to krótko, gdy zaraz go uspokoił starszy brat Gerard. Od niego – Leonarda – też zyskałem najwięcej, choć może dużo go to kosztowało. Jak dziś pamiętam, gdy kazał mi skandować Owidiusza „Złoty wiek”. Nie mogło mi wejść do głowy to Aurea prima sata… , lecz po pewnym czasie nawet to polubiłem i starałem się nie wyprowadzać go z równowagi, którą rzadko tracił. Gdy patrzyłem na niego czasami, gdy czytał „Dziady” lub „Pana Tadeusza”, to mi się zdawało, że widzę w nim poetę. Gdy patrzył na mnie swymi niebiesko-stalowymi oczyma, to zdawało mi się, że czyta każdą myśl – nie wiem, może i kiedy przeczytał.
Pomimo że obaj synowie nie byli nigdy pedagogami, to jednak dużo mnie nauczyli, czy to podczas urzędowych lekcji, czy w pogadankach przed- i polekcyjnych. Wszyscy trzej panowie Szynkiewicze wywarli na me życie wielki wpływ, nie tylko przez lekcję, ale także przez umiejętne dobieranie dla mnie książek, istniała bowiem między nami częsta wymiana różnych lektur. Toteż nieszczęśliwym był dla mnie 28 lipca 1942 r., gdy to wszyscy trzej zostali za swą pracę patriotyczną wywiezieni do Stutthofu.
Później już mało się sam uczyłem, warunki na to nie pozwoliły. Dziś natomiast uczę się dalej pod pilnym okiem swego starego prof. Szynkiewicza w gimnazjum w Brodnicy, w klasie pierwszej licealnej.