St. bomb. Władysław Szota, 37 lat, niższy funkcjonariusz państwowy, żonaty.
17 września [1939 r.] zostałem wzięty do niewoli w Jagielnicy k. Czo[r]tkowa. Po rozbrojeniu punktem zbornym był cmentarz, gdzie przenocowaliśmy. 18 września pod silną eskortą odprowadzili nas do Czo[r]tkowa, gdzie w gmachu sądowym przenocowaliśmy. Nazajutrz przeprowadzili u nas jeszcze silną rewizję i poodbierali nam brzytwy, noże itd.
19 września odprowadzono nas na stację kolejową w Czo[r]tkowie i pociągiem towarowym odjechaliśmy do Husiatyna, do koszar Straży Granicznej. W Husiatynie byliśmy cztery dni. Cały tydzień byliśmy bez żadnego pożywienia, ludność cywilna chciała nam dostarczyć, lecz dostęp był wzbroniony, a władze sowieckie żywności nie dostarczyły.
Z Husiatyna odprowadzili nas grupkami po stu ludzi. Na terenie sowieckim maszerowaliśmy ok. 20 km. Głodni, słabi padali po drodze do kolei. Tam nas załadowali do pociągu, gdzie nas załadowali, podwieźli do Jarmoliniec, gdzie dostaliśmy pierwsze pożywienie. Tam byliśmy dziesięć dni, następnie w nocy nas wyprowadzili na stację kolejową i załadowali do pociągu. Jechaliśmy dziesięć dni w zamkniętych wagonach i przyjechaliśmy na polskie tereny, rzekomo do zwolnienia. Przywieźli nas do Jaryczowa k. Lwowa. Wyżywienie w czasie podróży i w Rosji było bardzo złe.
W Jaryczowie zamieszkaliśmy w majątku, gdzie wyprowadzono bydło i na tym oborniku było nasze spanie. Na polskich terenach życie nam się poprawiło, dostawaliśmy już co dzień zupę. Po tygodniu zaczęli nas wyganiać na robotę, ale my nie chcieli chodzić, a nawet rozpoczęli głodówkę, gdyż zarząd obozu zarządził donoszenie strawy do stajen w wiadrach, które to wiadra służyły przedtem do wylewania gnojówki z obory i do prania bielizny. Noszenie strawy w takich wiadrach było niemożliwe. Zarząd obozu nie mógł sobie dać rady z nami, toteż cały nasz obóz zlikwidowali i przydzielili do innych. Naszą brygadę przydzielili do Podlisek Małych k. Lwowa. Tu w obozie było ok. 550 ludzi, tak samo zamieszkaliśmy w stajniach. Życie koleżeńskie było bardzo dobre, jednak wyrzutki społeczeństwa były też. Tam znów zaczęli nas gonić na robotę i normy trzeba było wyrobić. Kto nie wyrobił normy, otrzymywał 400 g chleba i pół litra zupy. Modlić nam się nie pozwalano, natomiast każdą wolną chwilę wykorzystywali na propagandę komunistyczną. Obchodzenie się z nami było nieludzkie: na robotę nas wypędzali bez względu na pogodę, śnieg i mróz, a po powrocie z pracy trzeba było pod tym płaszczem spać, w którem się pracowało i był mokry. Było nawet tak, że konwój, który prowadził nas na pracę, zastrzelił jednego pod pretekstem, że ucieka. Wypadek był śmiertelny.
Muszę wspomnieć, że za niewyrobienie normy zamykali do więzienia, gdzie nie było żadnych prycz, a na podłodze stała woda.
W Podliskach Małych byliśmy przeszło rok. Stamtąd wyjechaliśmy do Kurowicz [Kurowic], z Kurowicz [Kurowic] do Giermanówki [Hermanowa], stąd do Olszanicy na budowę lotniska. W Olszanicy było nas ok. półtora tysiąca.
Warunki te same wszędzie. Propagandy nam nie brakowało. Robota na lotnisku była ciężka, pracowaliśmy prawie w wodzie. Normy nigdy nie było można wyrobić, nawet dla tych, co chcieli robić.
W Olszanicy pracowaliśmy do wybuchu wojny Niemiec z Rosją 22 czerwca [1941 r.], a 23 czerwca ewakuowano nas na tereny Rosji. Z Olszanicy do Podwołoczysk marszem pieszym, w Wołoczyskach załadowali nas do pociągu i przywieźli do Starobielska. W czasie tej podróży norma naszego wyżywienia nie przekroczyła 300 g chleba, a było i tak, że dziennie sto gramów otrzymywaliśmy. W czasie marszu do Podwołoczysk na skutek osłabienia ludzie padali z głodu. Takich głodnych i słabych na miejscu strzelali, na naszych oczach.
Po przybyciu do Starobielska dostawaliśmy 400 g chleba i dwa razy po pół litra zupy i tak było aż zawarcia umowy polsko-sowieckiej. Później nastąpiła organizacja polskiej armii.
W czasie pobytu w niewoli dostałem dwie pocztówki od rodziny.
Powyższe zgadza się z prawdą, co stwierdzam własnoręcznym podpisem.