WIESŁAW GROCHOWSKI

Warszawa, 23 kwietnia 1946 r. Członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce mgr Janusz Gumkowski przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Wiesław Grochowski
Imiona rodziców Józef i Adela
Wiek 21 lat
Miejsce zamieszkania Konstancin, Szpital św. Ducha

Jako raniony podczas powstania warszawskiego 5 sierpnia 1944 roku w prawą nogę i lewą rękę w dniu opuszczenia Starego Miasta przez powstańców przebywałem w szpitalu przy ul. Długiej 7.

2 września rano do piwnicy, w której się znajdowałem, weszło dwóch SS-manów z siostrą miłosierdzia i wygrażali granatami oraz wykrzykiwali, że wszyscy ranni to bandyci. Kiedy oni wyszli z naszej sali, wszedł „własowiec” i głośno zapytał się, która godzina. Ranny kolega leżący obok mnie wyjął zegarek, wówczas „własowiec” zabrał mu go ze słowami: „ – I tak ci nie będzie potrzebny, bo nie będziesz żył”.

Po jakimś czasie Niemcy kazali wszystkim lżej rannym opuścić salę, ale na obiad wrócili oni znowu do nas. Po spożyciu zupy lżej ranni wyszli na podwórze. W sali zostało zaledwie czterech rannych. Wtedy mniej więcej usłyszałem strzały na górze, a w kilkanaście minut później wpadło do przyległych sal kilku SS-manów i usłyszałem strzały i jęki konających. Słysząc to, jeden z moich sąsiadów nakrył się trupem, inny ukrył się pod oknem, ja zaś z moim najbliższym sąsiadem udawaliśmy zabitych. Kiedy SS-mani wpadli do naszej sali, dzięki temu żadnego z nas nie zabili. W tym też czasie usłyszałem od strony schodów, że coś się leje. Po kilkunastu minutach schody się zapaliły. Wówczas Niemcy stojący na parterze poczęli nawoływać Niemców przeprowadzających rozstrzeliwanie rannych, żeby wyszli z piwnic, bo palą się schody. Słyszałem jeszcze strzały na górze. Po jakiejś godzinie mniej więcej Niemcy wrzucili do piwnicy, w której się znajdowałem, kilka granatów, od których zginął ranny leżący pod oknem. Potem usłyszałem nawoływania i kroki odchodzących Niemców. Kolega mój, mogąc się jeszcze czołgać, przez całą noc ratował – jak mógł – salę, w której przebywaliśmy, przed pożarem. Przez całą noc i następne dni gmach szpitala płonął. Na drugi dzień zjawiło się kilku Niemców i okradali trupy zabitych Polaków.

Żyliśmy w płonącym gmachu przez pięć dni, żywiąc się herbatnikami zostawionymi nam przez siostry. Ponieważ nie było wody, lizaliśmy wilgotne beczki po wodzie od opatrunków. Na trzeci dzień mego pobytu nawiązaliśmy – my, przebywający w schronie – łączność z innymi uratowanymi rannymi żołnierzami. W piątym dniu zjawiły się polskie sanitariuszki, wydobyły 28 uratowanych rannych, w tym i mnie, i przeniosły do szpitala na Krakowskie Przedmieście u karmelitów. Następnego dnia wywieziono nas do szpitala w Milanówku.