Kpr. Włodzimierz Tielesz, ur. 1 kwietnia 1911 r., krawiec, wolny.
Po wkroczeniu sowieckiej armii do mojej wioski nastała radosna chwila, ale nie dla wszystkich. Wśród tych[, którzy się nie cieszyli,] znalazłem się i ja, bo byłem zanotowany na czarnej liście przez tzw. podpolnych komunistów. Maskowałem się, jak tylko mogłem.
Wezwano mnie do pracy do fabrycznej straży pożarnej jako naczelnika – niestety, niedługo byłem na posadzie. Były przedwojenny naczelnik straży i sympatyk komunizmu, Michał Gutowski, postarał się wykurzyć mnie i sam zajął to stanowisko.
Dyrektor fabryki zaproponował mi wyjazd na kurs tzw. płanowikow, wiedział, że dobrze władam językiem rosyjskim i dobrze piszę. Pojechałem na ten kurs do Białegostoku z myślą, że przynajmniej nie będę na oczach tych sowieckich aktywistów i będę miał spokój. Lecz niestety dościgli mnie i tam.
29 marca wezwano 12 [osób] z fabryki i tegoż dnia o godz. 15.30 zaaresztowano i mnie w Białymstoku. Odwieziono mnie do uprawlenija NKWD, gdzie przenocowałem, a rano odeskortowano do Wołkowyska i oddano w ręce NKWD. Po spisaniu tożsamości osadzono mnie w więzieniu wołkowyskim, gdzie w celi spotkałem się z panem Zasadą, profesorem gimnazjum kolejowego w Wołkowysku (nasz były prezes powiatowy organizacji Koła Młodej Wsi), któremu dużo zawdzięczam za podtrzymanie mnie na duchu. W więzieniu zabraniano wszelkich rozmów między sobą, w celi było straszne przepełnienie. Spaliśmy na podłodze, bez żadnego posłania. Karmiono nas rano gotowaną wodą i 600 g chleba, na obiad zupą owsianą i zgniłą rybą, na kolację zupą, ale trudno było rozpoznać, z czego ona była – mętna wodna i tyle. To wszystko było jeszcze niczym, gdyż po trzech tygodniach zaczynało się badanie: jednej nocy zawołano mnie z celi, posadzono w zamkniętym samochodzie i odwieziono do urzędu NKWD, do tzw. sledowatiela. Byłem ubrany w palto zimowe – postawiono [mnie] przy gorącym piecu i zaczęto wypytywać. Mówiłem im wszystko to, co umyśliłem z góry, gdyż nie zgadzało im się z tym, co było zarzucane [mi przez] tych właśnie podpolnych komunistów i aktywistów. Zaczęto mnie wyzywać tak paskudnymi słowami, ja od Boga i mać [sic!] i zaczęto mnie przekonywać, że oni o wszystkim wiedzą. Pokazywano mi wszystkie dyplomy i odznaczenia strażackie, jak Krzyż Św. Floriana i inne, które zabrali z domu przy rewizji po zaaresztowaniu mnie. Wmawiali, że jestem oficerem i dopytywano się, gdzie mam broń i z kim chodziłem do lasu na zasadzki bojowe przeciwko sowieckim wojskom. Gdy nie dowiedzieli się nic o tym, przystawili mi nagan do głowy i – wyzywając rozmaicie – brutalnie z drugiej ręki dali tylko po głowie. Takich nocy było dużo. Na dodatek osadzono [mnie] w karcerze na 15 dni, gdzie woda była omal po kostki i całe ściany mokre. Po wszystkich rozprawach osądzony byłem z art. 58., tzn. [za] czynny udział [w oporze] przeciwko Sowietom, z art. 124. za posiadanie broni i z art. 74. [za to], że byłem prezesem organizacji Koła Młodej Wsi, które nazywali oni polską faszystowską organizacją i [za] swiaz z policjej. Do tego przyczynili się jako świadkowie: pierwszy i główny Mikołaj Szagun, syn Pawła; Jan Czerwonik i Stefan Czerwonik, synowie Piotra; Klemens Ławik; Mikołaj Zienczyk; Józef Rozwadowski; Szymon Tielesz i Klinczukówna. Osądzono mnie na osiem lat roboczych łagieriej i na pięć lat pozbawienia praw obywatelskich.
To był początek. Siedzę w osobnej celi dla osądzonych większym wyrokiem, gdzie w tygodniu przychodził naczelnik ze swoimi bajkami i mówił, że w Sowieckim Sojuzie jest dobrze nawet i w łagrze. Znudzenie i zmęczenie wszelkimi rewizjami po nocach stale i wciąż dokuczało mi bardzo. Z ochotą czekałem tego czasu, kiedy mnie wywiozą do tych obozów pracy, aż po siedmiu miesiącach więzienia jednej nocy zrobiono alarm.
Było to 20 października 1940 r. Szybko, po jednym, metodą sowiecką, powsadzano [nas] do zamkniętych samochodów i wywieziono na stację, gdzie załadowano [nas] do wagonu. Wywieźli [mnie] do Baranowicz, gdzie osadzili w więzieniu. Zewnętrzny wygląd więzienia był ładny, jednak pozory myliły, znalazłem się w takiej celi – po prostu piwnicy. Nie było tam okna ani żadnego otworu. Zamknęli drzwi, duszno. Podłoga betonowa, ciasno, leżeć już nie było gdzie, siedzieliśmy ciasno skurczeni, o jednej zupie tylko na obiad. Do jedzenia nic więcej [nie dawano]. Mordowano [mnie] tam dwa tygodnie.
Z Baranowicz wywieźli do Mińska. Tam już nie złudził mnie wzrok – zobaczyłem stare, ponure więzienne mury, przypominające zewnętrznym wyglądem jakąś świątynię.
Wprowadzono mnie do celi: było tam 140 ludzi w małym pomieszczeniu. Poprawiło się, tzn. [było] o sto procent gorzej niż w Baranowiczach. Takiej męczarni było tam pół miesiąca. Stamtąd załadowano nas do wagonów brudnych po koniach i świniach i przewieziono przez Kirow do Kotłasu, na północ – tzw. pieriesyłocznoj punkt.
15 grudnia 1940 r. osadzono nas w barakach. Tam już nacierpiałem się głodu i zimna! Myślałem, że nie wytrzymam. Uratowało mnie jedno: sprzedawałem ostatnie swoje rzeczy i dostawałem trochę chleba.
Śmiertelność była duża, [gdy] rozmawiałem z jednym naszym Polakiem, który pracował przy wyrabianiu prymitywnych trumien, to powiedział, że dziennie [umiera] od minimalnie 8 do 12 samych Polaków.
Z Kotłasu wywieziono mnie 9 lutego 1941 r. w głąb [ZSRR], na południe [sic!] do Uchty, do kopalni ropy naftowej. W Uchcie począłem pracować. Praca była ciężka, zaledwie mogłem wyrobić na 400 g chleba i pierwszy kocioł. O takim jedzeniu przy takiej robocie – jak się mówi – szyby wykitował. Miałem jeszcze jednak garnitur, który oddałem dziesiętnikowi, on mi dał za to podartą kufajkę i spodnie – tym go przekupiłem i dostałem się do lepszej pracy na motorowego do windy motorowej. Tam już miałem 700 g chleba i drugi kocioł, chociaż pieniędzy nie mogłem zarobić.
Szpitale tam były względne, dużo zawdzięczam panu dr. płk. Funkowi [?], który leczył Polaków i zawsze dawał zwolnienia. Sowieci mu bardzo wierzyli.
Łaźnia tam była marna – kilkanaście naczyń drewnianych i to wszystko.
[O] stosunku władz NKWD do Polaków nie powiem, bo nie miałem z nimi styczności. Byli jednak podpalacze, którzy im wszystko donosili, jak np. Mikołaj Jarmułowicz, syn Mikołaja z Brześcia, tzw. nariadczyk – sadzał do karceru i bił w mordę za niewyjście na robotę. Tam tylko panowali tzw. wachciory, byli to aresztowani sowieccy żulicy, którzy mieli tam władzę. Polaków w tym obozie było przeszło cztery tysiące.
Gdy posłyszałem o umowie polsko-sowieckiej, to nie wierzyłem w nią, aż została wywieszona gazeta w obozie i sam ją przeczytałem. Czekałem z dnia na dzień tego zbawienia, aż nadszedł 27 sierpnia [1941 r.] – zwolnili nas w pierwszej turze, wydając zaświadczenie. Przyjechałem do Uchty nad rzeką Białą, gdzie 24 km od miasta, w sowchozie NKWD 8., dostałem pracę.
Stamtąd przez władze sowieckie złożyłem prośbę o przyjęcie do Wojska Polskiego. Wówczas od władz sowieckich dostałem 28 rubli na drogę i prowiant. Przyjechałem do Kujbyszewa. Władze polskie mnie zatrzymały, mówiąc, że w Tatiszczewie już nie przyjmują do armii. Skierowali [mnie] na południe. Przyjechałem do Taszkentu, z Taszkentu do Kaganu [Kogonu], gdzie byłem przeszło tydzień. Ponieważ na południu wówczas nie było armii polskiej, zdecydowałem się na powrót. Dobrałem sobie dwóch kolegów i wyruszyliśmy w drogę. Przyjechaliśmy do Taszkentu. Na szczęście spotkaliśmy pana majora, który wysyłał 40 ludzi do Tockoje i on ułatwił nam przejazd. Po przyjeździe do Tockoje 17 listopada 1941 r. wstąpiłem do armii polskiej, do 18 Pułku Piechoty, i od wtedy jestem polskim żołnierzem.