Kpr. Walerian Michalski, 40 lat, mistrz stolarski, żonaty.
18 września 1939 r. dostałem się do niewoli w Dubnie, skąd zostałem wywieziony do Nowogrodu Wołyńskiego, następnie do Filipowicz, Korca, Nowosiółek, Olszanicy i Hermanowa. We wszystkich tych obozach pracowałem ciężko przy budowie dróg asfaltowych i lotniska.
Mieszkania były różne. Raz w stajni kwaterowało ok. 300 osób, porobione były prycze piętrowe [nieczytelne] listwami, co wyglądało jakby zwierzyniec w cyrku Staniewskich. Warunki życia były okropne. Kto był silniejszy na zdrowiu, ten się utrzymał na robotach kamiennych jak bicie kamienia na szuter [?] lub kostkę. Kto był słabszy, [ten] musiał zapaść w chorobę – np. na czerwonkę, tyfus – i żegnał się, biedak, ze światem.
Lecznictwo było pod psem. Żadnych leków nie było, tylko jodyna i szara maść.
Liczba jeńców w poszczególnych obozach wynosiła ok. 600, a takich obozów była masa – od Kijowa do Przemyśla [nieczytelne] budowy drogi. Słyszałem raz, jak opowiadali naczelnicy, że zatrudnionych jest przy budowie drogi 80 tys. jeńców, w tym 50 proc. Polaków, 25 proc. Żydów, Ukraińców, Białorusinów i więźniów z Polski, przeważnie politycznych.
We wszystkich obozach, gdzie byłem, panowało robactwo wszelkiego rodzaju, jak wszy, pluskwy, karaluchy, szczury itp. Współżycie nasze było dobre i koleżeńskie tylko między Polakami, ponieważ inne narodowości utrudniały nam byt, byli prawowiernymi psami NKWD, które było ustosunkowane do nas strasznie: wyganiali na robotę prawie boso, kiedy już było zimno, a w lesie to dużo [osób] chodziło tylko w kalesonach, a że nie były nigdy prane, to i nie odróżniały się tak bardzo. Ubranie, choć liche, dostali tylko ci, co wyrabiali „normę”, byli tzw. udarnikami.
Co do obchodzenia się z nami NKWD, to było więcej krytyki, przekleństw, wymawiano do nas [nieczytelne] połączone z obrazą Boga i Polski. Na przykład był taki wypadek ze mną: kazano mi zdjąć orła z czapki [nieczytelne] i wyżej [?] mi [nieczytelne], na co odpowiedziałem lejtnantowi z NKWD, że jak on zrzuci gwiazdę, to ja zdejmę orła. Natychmiast kazał mi wystąpić i pod silnym konwojem odstawił mnie do karceru, który był piwnicą głęboką, zalaną wodą do metra wysokości, na niej [? była] podłoga z grubych desek, więc można się było utrzymać. Po trzech dniach zaprowadzono mnie do kancelarii, gdzie było już kilku ważnych [?] politruków i znowu kazano mi zdjąć orła. Odmówiłem, więc kazano mi odwrócić się do ściany, na co powiedziałem, że mogą strzelać śmiało w piersi, które odkryłem. Wtedy zaczęli ze mną delikatniej i spytali, dlaczego nie chcę zdjąć orła, [czy] może mi ktoś zabronił i kto to taki jest, [oznajmili, że] mnie uwolnią[, jeśli powiem]. Powiedziałem, że jestem Polakiem i żołnierzem i dopóki wojna trwa, to i Polska żyje i że gdybym ja był na ich miejscu, to bym tak nie postąpił z żołnierzem jako żołnierz. Podali mi jakiś papier (akt) do podpisu, czego odmówiłem. Powiedzieli, że pójdę pod sąd i zwolnili mnie do mojej brygady z tym, że miałem karny kocioł (strawę).
Przez cały mój pobyt w obozach dużo kolegów umarło, ale nazwisk [ich] nie pamiętam, [wiem] tylko, że w Korcu umarł Kazimierz Kruczkowski, przodownik Policji Państwowej z Poznańskiego. Od początku pobytu w obozach zmarło na choroby tyfusowe, czerwonkę itp. ok. 15 proc., ok. 100 ludzi [nieczytelne] tych, których [zasądzono na] pięć–dziesięć lat za próbę ucieczki z obozu albo za niepodporządkowanie się ich rozkazom pod względem ciężkiej pracy, a było ich ok. pięć procent, tj. ok. 50 ludzi.
Gdy wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, podczas ciężkiego marszu o głodzie, zastrzelili sześciu naszych kolegów koło Tarnopola, w tym Mariana Kiliszka z Warszawy.
Co do łączności z krajem, nie mieliśmy żadnej, [mieli ją] tylko ci, którzy byli udarnikami.
Wstąpiłem do armii z powrotem w Starobielsku, zaraz po układzie polskiego rządu z Sowietami.
12 lutego 1943 r.