Kpr. rez. Mieczysław Juszczyk, syn Władysława i Anny, ur. w Łodzi 15 sierpnia 1905 r., urzędnik Ubezpieczalni Społecznej w Łodzi Wydział Inspekcji i Kontroli, żonaty, jedno dziecko (syn).
24 sierpnia 1939 r. zostałem zmobilizowany na podstawie karty powołania do 1 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej w Warszawie, ul. Rakowiecka, skąd po skompletowaniu baterii, której dowódcą był por. Szpiganowicz, wyruszyłem z baterią na stanowisko ogniowe do wsi Babice pod Warszawą i tam przebywałem do 2 września. Następnego dnia zmieniliśmy miejsce postoju z Babic do Warszawy na Saską Kępę. W Warszawie na wymienionym stanowisku byłem do 7 września, kiedy dowódca baterii wydał rozkaz zamknięcia stanowiska i wyjazdu pociągami do Brześcia nad Bugiem.
W Brześciu staliśmy dwa dni, po czym 10 września nastąpiło załadowanie sprzętu na pociąg. Nocą z 10 na 11 września dowódca baterii i szef ogniomistrz Lenarczyk wyjechali w niewiadomym kierunku i już do samego rozbrojenia nigdzie ich nie spotkałem. 11 września 1939 r. rano zebrał nas zastępca dowódcy baterii (nazwiska nie pamiętam, ppor. rez.) i oświadczył, że transportem nie pojedziemy ze względu na naloty niemieckich samolotów i w niecałą godzinę później wyruszył z częścią baterii, nam zaś polecił zebrać pozostałych ludzi, którzy chwilowo byli nieobecni, i doprowadzić ich do parku miejskiego.
Po zebraniu ludzi w liczbie ok. 30 zgodnie z rozkazem udałem się na podane miejsce, ale już tam nikogo nie zastałem. W międzyczasie dołączył do nas ogniomistrz podchorąży (nazwiska nie pamiętam), inżynier leśnik z okolic Wilna, który objął dowództwo i prowadził nas na Kowel, Łuck do Dubna. W Kowlu i Łucku podchorąży meldował się w komendzie placu i dowiadywał się, dokąd mamy iść. Skierowano nas do Dubna.
Po przybyciu do Dubna 19 września rano rozbili nas Sowieci obsługujący lekkie czołgi i odprowadzili nas do koszar jednego z pułków piechoty. W koszarach tych siedzieliśmy trzy dni bez żadnego pożywienia, zaś po tym czasie poprowadzono nas, ok. dwóch tysięcy ludzi, na stację kolejową, gdzie załadowano nas do węglarek. Pociągiem tym rano dojechaliśmy do stacji Zdołbunów.
Od przechodzącego torami kolejarza Polaka dowiedziałem się, że mamy być wywiezieni na stronę sowiecką do Szepietówki. Po namyśle zdecydowałem się uciekać, co mi się całkowicie udało. Ze mną uciekł wspomniany podchorąży i dwóch kanonierów, ale ci w drodze do Kowla odłączyli się od nas. Z podchorążym rozstałem się w Kowlu, prawdopodobnie wsiadł do pociągu idącego w kierunku Sarn. Następnego dnia z rana w Kowlu zostałem zatrzymany przez patrol sowiecki i odprowadzony do punktu zbornego, a stamtąd wywieziono mnie do Szepietówki. Z Szepietówki po sześciu dniach wysłano mnie razem z grupą ok. półtora tysiąca ludzi pieszo do Ostroga, a następnie do Hoszczy, woj. wołyńskie. W Hoszczy pracowałem w kopalni piasku, który był wywożony do budowy drogi łączącej Korzec z Równem, do marca 1940 r.
W marcu 1940 r. wywieziono mnie wraz z innymi jako niepoprawnego buntowszczyka – łodera do Oleska, a następnie do Angielówki, woj. lwowskie. Ze mną razem wyjechali z Hoszczy: sierż. pchor. Mieczysław Kostkowski (teatr 6 Dywizia Piechoty), plut. pchor. Chorbaczewski (ten ostatni został wywieziony z Angielówki w październiku do Oleska i od tego czasu nie mam o nim żadnej wiadomości.), st. sierż. Tadeusz Dziedzic (Szefostwo Materiału Intendenckiego) i wielu innych, których nie wszystkich nazwiska pamiętam. W Angielówce pracowałem przy budowie drogi do czerwca 1940 r., potem zachorowałem na nogi, wobec czego lekarz uznał, że nie mogę pracować na trasie i naczelnik obozu dał mi jako choremu pracę przy utrzymywaniu porządku w zamieszkiwanym przez nas baraku. Budowa drogi w Angielówce została zakończona w październiku 1940 r. i stąd wywieziono cały obóz do Mościsk, gdzie również pracowałem przy biciu kamieni przez całą zimę, z przerwą jednomiesięczną spowodowaną pojawieniem się tyfusu. Po upływie kwarantanny część obozu, między innymi pchor. Kostkowskiego, pchor. Polaka, bomb. Ryszarda Muszyńskiego (pluton transportowy) i mnie wywieziono do obozu Kamionka Las pod Tarnopolem. Mieszkaliśmy w schronisku studentów lwowskich, a stamtąd za Tarnopol, do budowy lotniska.
Przy budowie lotniska pracowałem do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, później zaś nastąpił marsz do Złotonoszy (odległość ok. 950 km). Drogę tę przebyliśmy w ciągu 25 dni, byliśmy gnani po 12 i 14 godzin dziennie, prawie bez pożywienia. Dawano nam dosłownie dwa suchary i ok. pół litra zupy dziennie. Jeszcze gorzej było z wodą do picia, bo eskortujący bojcy nie pozwalali nam nabrać wody, a komu udało się nabrać wody ze studni i konwojenci zauważyli, to wylewali ją, a przestępcę okładali kolbą. W drodze były wypadki, że któryś z naszych kolegów zachorował czy też zasłabł nagle. Jeżeli spostrzegł to lekarz jeniec (z nami szedł ppor. Janczak 18 Pułk Piechoty, 6 Dywizja Piechoty) to zaraz się nim opiekował, sadowiąc go na wozie wiozącym żywność lub bagaż eskorty, a jeżeli nie [nieczytelne] tego, a donieść mu było dość trudno, dlatego że nie pozwalano iść wspierając innych, to wtedy zostawał jeden z eskorty z nim i po pewnym czasie dołączał samochodem lub innym środkiem lokomocji, ale po chorym ślad ginął.
Później, już po ogłoszeniu nam podpisania umowy polsko-sowieckiej w Starobielsku, naczelnicy i politrukowie sprawdzający nasze ewidencje, wyczytując nazwiska nieobecnych mówili pomier lub ubit.
Do armii wstąpiłem w Starobielsku, zaraz po ogłoszeniu podpisania umowy i rozpocząłem wspólnie ze st. ogniomistrzem Czapczyńskim, [nieczytelne] ogniomistrzem pchor. [nieczytelne] organizować baterię przeciwlotniczą. Praca nasza polegała na wyszukiwaniu ludzi, którzy służyli już w tej broni, a zebraliśmy ich około stu. Następnie pod dowództwem st. ogniomistrza Czapczyńskiego przyjechaliśmy do Tockoje (ZSRR), gdzie ostatecznie sformowano 6 Pułk Artylerii Przeciwlotniczej.
Jednocześnie nadmieniam, że stosunek różnych naczelników i politruków do nas był początkowo bardzo wrogi, ale z biegiem czasu jakoś niektórzy z nich zaczęli nas traktować trochę lepiej, do tego stopnia, że nawet nie zabraniano śpiewać modlitw wieczornych, ale w zamkniętych barakach.
Powodziło się dobrze prawie wszystkim Żydom, Białorusinom i Ukraińcom, którzy donosili władzom obozowym o różnych przestępstwach (z punktu widzenia sowieckiego), jak obchodzenie 3 Maja, 11 Listopada, rocznicy zgonu marszałka Piłsudskiego itp. Reszta, a szczególnie ci, którzy stali twardo na stanowisku żołnierza i Polaka, stale byli prześladowani różnymi karami.
Jeżeli chodzi o pomoc lekarską, to gdy w obozie był nasz lekarz jeniec, było względnie dobrze, ale gorzej, jeżeli był lekarz sowiecki lub polski Żyd.
Wyżywienie nasze w obozach było zależne od wyrobionej normy, która dla przeciętnego jeńca była nieosiągalna, a więc jeżeli ktoś wyrobił 50 proc. normy, otrzymywał 500 do 600 g chleba i drugi kocioł, to jest zupę na mięsie z większą porcją kaszy (a porcja wynosiła ok. 20 g surowej kaszy dziennie). Wyrabiając normę, która wynosiła (podaję dla przykładu) przy biciu kamieni do budowy szos – 1,30 m3 lub wykopanie i przewiezienie ziemi taczkami na odległość 50 m – od dwóch do czterech metrów sześciennych, zależnie od gleby. Za to dawano kilogram chleba i trzeci kocioł. Trzecim kotłem nazywano obiad z dwóch dań, składający się z zupy i kartofli lub kaszy na sucho z mięsem albo z rybą, która najczęściej nie nadawała się do jedzenia.
Takich, co wyrabiali normę, było zaledwie ok. 20 proc. ogólnego stanu. Tych, co wyrabiali do 80 proc. normy – mniej więcej 70 proc. Pozostali stale siedzieli na 400 g chleba i postnej zupie.
Jeszcze gorzej było z korespondencją, bo wysyłać listy mieli prawo w dowolnej ilości ci przede wszystkim, którzy wyrabiali normę, ci zaś, co wyrabiali normy do 80 proc., mogli wysyłać cztery listy miesięcznie. Ci, co nie wyrabiali norm, mogli nie myśleć o nich. Inna rzecz, że niektórzy dziesiętnicy z naszych terenów ułatwiali pisanie listów do rodzin, wysyłając je sami na swój adres i nazwisko, ale jeżeli Sowieci schwycili takiego, to z całą rodziną wywożono ich do Rosji. Ale mimo represji godzili się na taką propozycję.
Ja taką drogą otrzymałem dwa listy od znajomych ze Stanisławowa, którzy donieśli mi o śmierci mego szwagra, adw. Jana Hypułkowskiego zmarłego w obozie koncentracyjnym w Dachau. Z domu nie otrzymałem żadnej wiadomości ani od rodziców, ani od żony, mimo że koledzy, którzy pisali do swych rodzin, zawsze zawiadamiali moją rodzinę i podawali mój adres. Niedoręczanie mi listów tłumaczę sobie tym, że jak wyżej wspomniałem, byłem złym robotnikiem, a takim nie wolno korespondować w Sowieckim Sojuzie.