Myszków, 25 czerwca 2000 r.
Jan Buła
[...]
Janina Mista
[...]
Archiwum Akt Nowych w Warszawie,
Komitet dla Upamiętnienia
Polaków Ratujących Żydów
ul. Hankiewicza 1
02-103 Warszawa
[Piszę] w związku z telewizyjnym apelem o zgłaszanie faktów ratowania Polaków pochodzenia żydowskiego przez Polaków w czasie II wojny światowej.
Mój ojciec ukrywał takiego człowieka pochodzenia żydowskiego w Mrzygłodzie, przy ul. Włodowskiej 37.
Był młody, ok. 30 lat, wysoki, włosy czarne, inteligentny, ładnie ubrany, grał na skrzypcach, które czasami przynosił. Nazywał się Rajczyk, pochodził z Poraja. Ojciec powiedział, że jest on prześladowany przez Niemców i należy pomóc mu przeżyć. Zwrócił się do matki i siostry Jaśki o całodzienne podawanie posiłków i traktowanie pana Rajczyka jako członka rodziny. Ojciec przygotował poduszki i koc, abym zaniósł nad oborę, gdzie ja sypiałem latem na sianie, bo w domu nie było miejsca, gdyż była tylko jedna izba. Spaliśmy obok siebie kilka dni nad krowami, do chwili, zanim było siano w brogu.
Bróg był na placu na czterech słupach, od góry powiercone otwory na bolce do dachu.
Dach brogu był opuszczany lub dźwigany, w zależności od ilości siana. Pan Rajczyk spał i przebywał również w stodole, oddalonej ok. 300 m, przez drogę, u pana Ziajskiego. W stodole od strony pól były wrota, a w nich furtka zamykana na haczyk. Otwierał furtkę drutem, wchodził, zamykał się i tam spał i przebywał.
Ojciec jednoznacznie powiedział do wszystkich w domu, że nie wolno udzielać żadnej informacji nikomu o osobie, która przebywa w domu, a w razie konieczności to jest to wujek z Nierady. Rajczyk przebywał w domu, ale też wychodził na cały dzień. Nieraz pożyczał rower i gdzieś wyjeżdżał. Wieczorami grywali w karty, gdy przychodził też brat ojca Józef Buła. Ojciec pracował w Myszkowie w fabryce papieru. Wyjeżdżał do pracy przed godz. 5.00, a wracał różnie – późno, a nieraz wcale. Ja pasałem krowy, a siostra Jaśka pomagała matce w domu w pracach domowych.
Żandarmeria niemiecka często robiła spacery, w trzy, cztery osoby, od posterunku niemieckiego ul. Włodowską, koło naszego domu, przez pola, na rynek i Mrzygłód. Pod koniec sierpnia 1943 r. kilka razy Niemcy przychodzili do domu na kontrolę i pytali o ojca i jego kolegę, ale tak się składało, że nikogo z mężczyzn nie mogli zastać w domu. Jednego razu na początku września przyjechali samochodem Niemcy w czarnych garniturach, na rewizję, i zastali w domu tylko mnie i siostrę Jaśkę. Jeden Niemiec mówił po polsku, zaczął wypytywać o ojca i osoby, które przebywają w domu. Wziął mnie na kolano (było to na placu przed domem) i bił mnie po tyłku, abym powiedział prawdę, gdzie jest ojciec i jego kolega, który przebywa w domu. Narobiłem krzyku i płaczu, puścił mnie. Zawołał siostrę Jaśkę, wziął ją na ręce, zaniósł nad studnię, która była otwarta, i wymuszał, żeby powiedziała, gdzie jest ojciec i jego kolega, który tu przebywa w domu. Po tych wymuszeniach puścili nas, coś do siebie mówili po niemiecku i odjechali.
Dom, w którym spał ojciec, był drewniany, to często słyszał jak późnymi wieczorami za oknem są jakieś rozmowy i chodzenie koło domu. Pod oknem była ławeczka, która po przemyśleniu została zlikwidowana. Od tej pory wszyscy w domu byli bardziej czujni.
Jednego wieczoru[, gdy] w godzinach późnych wchodziłem po drabinie nad oborę spać, wyskoczył niespodziewanie niemiecki pies, złapał mnie za nogę i wygryzł mi dziurę w nodze. Narobiłem krzyku. Ojciec wyskoczył z domu z widłami, bo zawsze coś miał przygotowane, jak widły, siekiera lub brecha. Spotkał dwóch Niemców, zawołali psa, zaczęli z ojcem rozmawiać. Byli to Zielonka i Połomski. Krew z nogi lała się mocno i ojciec zajął się opatrunkiem nogi, a oni wyszli z podwórka.
Pan Rajczyk po tym incydencie bardzo się wystraszył i już nie sypiał na naszym placu. Przebywał więcej u pana Ziajskiego w stodole. Rzadziej przychodził do domu. Gdy wychodził z domu, to trzeba było ubezpieczać, kontrolować drogę i robiliśmy to siostra Jaśka i ja. Ojciec również dłużej pracował, późno przychodził z pracy, a czasami nie wracał na noc. Panu Rajczykowi częściej trzeba było nosić jedzenie, bo w stodole pana Ziajskiego miał więcej pewności. Stodoła była w polu, wyjście na łąki i pola, przez rzekę można było się dostać na Kręciwilk i do lasu. Również było blisko na przystanek kolejowy Światowit.
Po 15 października pan Rajczyk, po dłuższej rozmowie z ojcem, wyprowadził się i już nie wracał. [Gdy] rozmawiałem z ojcem na ten temat, powiedział, że poszedł do partyzantów do lasu.