Bombardier Edward Piekut, 28 lat, szewc, kawaler.
Była to noc 18 września 1939 r. Dywizjon [nieczytelne], w którym i ja się znajdowałem, został zatrzymany i rozbrojony przez sowieckich oswobodzicieli. Było to w Sasowie. Przenocowaliśmy w szkole i rano popędzili nas w stronę granicy, a na pytanie, kiedy dadzą jeść, padła odpowiedź, że dobrzy ludzie będą nas żywić. A że na Ukrainie ich nie ma, więc szliśmy głodni. Obiecywali, że w Szepietówce pokuszamy, tam też przez trzy dni dostałem kawałek chleba i pół litra zupy, niby z kaszy. Głodnych i pod silną eskortą NKWD wieźli nas do Kijowa po przepustki, z którymi rzekomo mieliśmy iść do domu, ale zawieźli nas do Nowogrodu i tam już zaczęliśmy poznawać raj sowiecki i kłamstwa jego propagandy.
Było tam nas ok. 12 tys. Rozwieźli nas po mniejszych obozach i zamienili w wołów roboczych, bo z obory na robotę, a z roboty do obory, gdzie warunki mieszkaniowe były nieznośne, o higienie szkoda pisać, bo i ludzie inteligentni, jak lekarze, też od zawszenia nie mogli się uchronić.
Byłem w obozie Żurubiłówka [Żerebiłówka?], gdzie przez całą zimę dwa razy mieliśmy kąpiel i pranie bielizny. Na wodę do mycia topiliśmy śnieg, co też było trudne, bo do piecyka czekało nas 75 ludzi. Do spania [przypadało] 41 cm na osobę, a ponieważ należałem do grupy, która nie podczyniała się zakonom sowieckim, więc zmienialiśmy często obozy. Byłem w Żytyniu, Jaryczewie, Kozłowie, Podliskach, Kurowicach, Germanowie [Hermanowie?], Olszanicy i tu był koniec normy.
Z urządzeń obozów wyróżniały się ogrodzenia z drutów kolczastych, gęsto poprzeplatanych. Były trzy rzędy takich i dostatecznie wysokich. Obozy mieściły się po części z dala od osiedli ludzkich, w pomieszczeniach dla zwierząt lub w namiotach.
Lekarz był, medykamentów nie chwatało, chorych zwalniano na normę w procentach.
Kultura obozowa ze strony sowieckiej odnosiła się do biesiedy politruka, który krzyczał dużo o sowieckim raju i o dobrych jego ludziach, jak Marks, Lenin itd. Owszem, dawali nam swoją lekturę do czytania, ale tam od kłamstwa tusz się rumienił na czerwono. Były artykuły Boya, Wandy Wasilewskiej, na każdej ścianie pełno haseł. Straszono nas, że Polszy nie budiet, pany ją zaprzedali, że tylko komunizm daje szczęście roboczym, aż pewnego dnia dowiedzieli się, że ich lipa nie przyjęła się na polskim gruncie i powiedzieli Polsza budiet.
Co się tyczy pracy, były to roboty ciężkie, odżywianie obozowe [było] marne, a zupełnie złe, jeśli nie wyrobiło [się] normy. Normy [były] duże, nie jestem słaby, ale i dziś bym ich nie zdołał zrobić.
Zapłata za pracę była dokładnie matematycznie obliczona, że po odtrąceniu za życie zostawało parę rubli, nawet trudno określić na co, chyba na [nieczytelne].
Aż przyszedł 22 czerwca 1941 r. – wybuch wojny [niemiecko-sowieckiej]. Towarzysze uciekali, zabierali nas ze sobą. I tu doznaliśmy biedy i strat w ludziach, bo nasi czerwoni ciemiężcy umieli dać jeden chleb dziennie na 49 ludzi i wiadro wody. I wsio, zawtra budiet bolsze. Komu sił zabrakło do takiego marszu o głodzie, padał – nakarmili go kulami lub bagnetem. W ten sposób zginął mój znajomy, kapral rezerwy 1 Pułku Artylerii Lekkiej z Warszawy, ul. Staszica 5, śp. Jan Kieliszek, zamordowany w obozie w Zborowie z pięcioma innymi kolegami (nazwiska mi nieznane). Zwłoki ich znaleziono pokaleczone w ohydny sposób w piwnicy, w której była woda i stała kapusta. W ten sposób odkryliśmy tę straszną zbrodnię na bezbronnych ukrytą przed nami. Oni wiedzą dobrze, wielu naszych braci zginęło w czasie tej podróży do Starobielska. Palili po nich ewidencję.
Starobielsk [to] też znana katownia, świadczą o tym napisy na ścianach, ile lat tam ludzie cierpieli. Może się poszczycić więzieniem, które bierze pierwsze miejsce w świecie w pluskwach. Tam z głodu dosłownie chodziłem po ścianach.
Aż przyszedł dzień, że słonko zaświeciło w nasze okno, a mądra polityka naszego rządu otworzyła nam wrota do wolności. Politruki zaczęli inną nutę i poczęła się tworzyć polska armia. Wstąpiłem do niej w końcu sierpnia 1941 r.
Miejsce postoju, 25 lutego 1943 r.