TADEUSZ WOJNARSKI

Zostałem aresztowany w Przemyślu, przy usiłowaniu przejścia linii demarkacyjnej na stronę okupacji niemieckiej. Muszę zaznaczyć, że pochodzę z Warszawy i – nie mając możności przejścia legalnego jako Polak (osoby podające się za pochodzenia niemieckiego miały możność specjalnymi transportami kolejowymi powrócić do swych rodzinnych miast) – musiałem obrać drogę nielegalną. Aresztowanie nastąpiło 9 lutego 1940 r.

Przez półtora miesiąca siedziałem w więzieniu w Przemyślu. Warunki panujące w tym więzieniu: cele dość duże, początkowo 20 do 30, potem nawet do stu osób w celi. Okna pozbawione szyb, nieopalane piece, załatwianie potrzeb osobistych do wiadra (paraszy) w celi, niewyprowadzanie więźniów na świeże powietrze, brak wody do picia (o myciu nie było mowy), mnożące się w zastraszającym tempie wszy – wszystko to powodowało, że po upływie półtora miesiąca każdy chodził, trzymając się ścian – dzienna porcja chleba [wynosiła] ok. 35 dag, raz herbata i raz pół litra zupy (?). Przed samymi świętami Wielkiej Nocy w zamkniętych wagonach towarowych (w każdym wagonie dwóch wartowników) wywieziono nas do więzienia w Odessie. Tam warunki nieco się poprawiły. Jedzenia było ok. dwa razy więcej. W celach [o wielkości] dwa na trzy i pół metra było średnio dziesięć osób (sami Polacy lub obywatele polscy oraz uciekinierzy z Rusi Zakarpackiej). Śledztwo miałem lekkie; innych ciągano noc w noc na przesłuchania NKWD (przy tym w dzień nie wolno było spać). Nie wiem, jak wyglądały metody przesłuchań. Musiały być skuteczne, jeśli często nic nie winni ludzie przyznawali się do winy. Po upływie ok. dziesięciu miesięcy dostałem zaoczny wyrok (pięć lat ITŁ – isprawitielnogo trudowogo łagiera, co – jak okazało się później – gorsze było od najgorszego więzienia). Przed wyjazdem z Odessy w celach było średnio 15 osób. 6 lutego 1941 r. opuściłem mury Odessy.

Etapy podróży: Charków, Penza, Syzrań, Czelabińsk, Swierdłowsk. W każdym z tych miast w tzw. pieresylnych tiurmach (więzieniach przesyłkowych) siedziałem po kilka dni w oczekiwaniu na następny etap podróży więziennym pociągiem. Warunki więzienia w Charkowie [były] podobne jak w Odessie (w celi [o wielkości] dwa na pięć metrów [siedziało] średnio 20 osób). W więzieniu w Penzie pierwszy raz spotkałem się z elementem przestępczym Rosji Sowieckiej. To, co moralnie Polacy przez nich ucierpieli, trudno opisać. Zezwierzęcenie bandytów i złodziei jest dla normalnego Europejczyka wręcz nie do uwierzenia. Sowiecki kryminalnik jest w celi więziennej panem i wszystko tak musi grać, jak on chce. W celach [o wielkości] ok. dziesięć na osiem metrów było ok. 150 osób, z tym, że „arystokracja” przestępcza spała na pryczach, „niższe warstwy” na kamiennej podłodze, zaś Polacy nie mieli w ogóle miejsca. Potrącani i obrzucani najokropniejszymi przekleństwami przez kilkanaście nieraz dni nie mogli zmrużyć oka, dopóki nie wydostali się z przeklętej celi w dalszy etap podróży do łagru. Podobne warunki były w więzieniu w Syzraniu, Czelabińsku i Swierdłowsku. Nie było przy tym bardzo dziwną rzeczą, jeśli w czasie podróży przez cały dzień, a czasem i przez dwa dni, nic nie dali jeść. Należy dodać, że kobiety więzione były w nie lepszych warunkach.

W łagrze, na wikcie gorszym niż w więzieniu, trzeba było ciężko pracować. Normy pracy były tak wysokie, że dla ludzi wycieńczonych więzieniem niemożliwe były do wykonania. Przeciętny dzień w obozie: pobudka o 4.00 rano. W ogonku po zupę trzeba było stać ok. godziny. Również ok. godziny trwało wyprowadzanie brygad do pracy. Roboty były różne, przeważnie leśne (obóz był w tajdze, blisko 700 km na północ od Swierdłowska na północnym Uralu: swierdłowskaja obłast, iwdielskij rajon). Praca trwała 13 do 14 godzin. Powrót do obozu o 20.00 lub 21.00. Znów godzina w oczekiwaniu na zupę i 30 do 90 dag chleba, zależnie od wypracowanej normy.

Mieszkaliśmy w barakach, na gołych pryczach. Czasem, gdy dzień był dżdżysty (w maju i czerwcu 80 proc. dni jest słotnych), w zupełnie mokrym ubraniu trzeba było kłaść się spać, ale nikt na to nie zwracał uwagi, zadowolony że może odpocząć. Ubranie dostać było bardzo trudno. Gdy wreszcie dali, to było ono tak zniszczone, że niedługo można było w nim chodzić. Zresztą prawie wszyscy byli tak obdarci, że na wygląd nikt już nie zwracał uwagi. Dokuczał tylko chłód i olbrzymie masy komarów, które gryzły w twarz, ręce, przechodziły przez każdą dziurkę w spodniach lub koszuli.

Choroby i śmierć niszczyły Polaków. Nazwisk zmarłych niestety nie pamiętam.

Ogarnięci całkowitą apatią chodziliśmy po pięć–dziewięć kilometrów do roboty, czekając na zbawienie. Gdy wreszcie przyszła amnestia, w co początkowo nikt nie chciał wierzyć, naganiano nas do roboty tym więcej. Pewnego nawet dnia przed zwolnieniem jakiś naczalnik zebrał nas i przemawiał mniej więcej tak: „Wkrótce zostaniecie zwolnieni. Powinniście tym więcej przykładać się do pracy. Przez dwa lata chroniliśmy was w obozach (?) przed gnębieniem przez Niemców i teraz, gdy nasze państwa wspólnie walczą, należy pracować dla sowieckiej (?) i polskiej ojczyzny”.

Gdy zostałem zwolniony, żyłem w Uzbekistanie, gdzie miałem ciekawe przejścia w związku z usiłowaniem wciągnięcia mnie do szpiclowania Polaków i donoszenia do NKWD. W tej sprawie złożyłem już relację w odpowiednie ręce.

Kanonier Tadeusz Wojnarski