Obóz jeńców w Putywlu
Do niewoli sowieckiej dostałem się 17 września 1939 r. w Trembowli, gdzie znajdowałem się razem z chirurgicznym szpitalem wojennym 104, w którym zajmowałem stanowisko kierownika naukowego. Wiadomość o wkroczeniu wojsk sowieckich na terytorium Polski nadeszła do Trembowli wcześnie, ale szpital nie mógł przedsięwziąć żadnych środków dla ratowania mienia i ludzi, gdyż komendant otrzymał bezpośrednio od gen. Kołłątaja- Średnickiego stanowczy rozkaz pozostania na miejscu i przygotowania się na przyjęcie 300 rannych. Rozkaz ten był powtórzony przez generała trzykrotnie; toteż, przypuszczając, że gen. Kołłątaj jest dobrze poinformowany o położeniu, i że wkrótce ma nadejść transport rannych, komendant szpitala i oficerowie wykonali pracę przygotowawczą i czekali na rannych. Zamiast nich jednak zjawili się w Trembowli bolszewicy, na czele których stał komisarz, późniejszy komisarz ludowy ZSRR (nazwisko Mechlis). Obecność jego sprawiła, że natychmiastowego rabunku nie było. Komisarz zarządził wydzielenie wszystkich oficerów i zgromadzenie ich w jednej sali; poprosił o tłumacza – której to roli podjął się płk dr Stefanowski – i wygłosił brutalne wiecowe przemówienie, szkalując prezydenta RP, rząd i dowództwo Wojska Polskiego. Zakończył przemówienie przekleństwem pod adresem polskich generałów, domagając się od zgromadzonych, aby to przekleństwo głośno powtórzyli. Płk dr Stefanowski odmówił tłumaczenia tych słów, żaden zaś z oficerów okrzyku nie powtórzył. Wówczas komisarz udał się do zebranych szeregowych i tam powtórzył przemówienie, żądając podchwycenia przekleństwa. Odezwało się kilka głosów.
Oficerów szpitala, których było 60–70, rozbrojono, zabrano im latarki elektryczne, lornetki itp. i tak, można powiedzieć jak stali, nie pozwalając zabrać żadnych rzeczy, popędzono polnymi drogami, przez wioski, do Husiatyna. Po przyjściu do sowieckiego Husiatyna wsadzono nas do autobusu (warszawskiego i prowadzonego przez warszawskiego szofera) i zawieziono do Kamieńca Podolskiego.
W Kamieńcu skierowano nas do obozu jeńców, gdzie przyłączono do już przygotowanych do drogi jeńców – oficerów i policjantów. Razem z nimi nasza grupa została załadowana do pociągu i w przepełnionych, brudnych wagonach bydlęcych zawieziono nas do stacji Tiotkino, niedaleko Putywla, w okręgu sumskim. W okolicach stacji Tiotkino znajdował się obóz putywelski (Putiwlskij Wojennyj Łagier), rozrzucony na znacznym terenie i składający się z kilku oddziałów, odległych od siebie o dwa do czterech kilometrów. Najlepszy z oddziałów, mający przystosowane do mieszkania budynki, tzw. gorodok, mieścił się na terenie zrujnowanego klasztoru, inne zaś znajdowały się na torfowiskach i miały tylko letnie, źle zbudowane i zniszczone budynki. W każdym z takich oddziałów mieściło się po półtora– dwa tysiące ludzi, a razem w całym obozie putywelskim mogło być do ośmiu tysięcy, prawie wyłącznie oficerów.
Ze stacji Tiotkino rozwożono nas kolejką wąskotorową lub wysyłano pieszo. Ja z większością oficerów lekarzy z Trembowli trafiłem do jednego z oddziałów na torfowiskach. Ulokowano nas w barakach z wybitymi oknami, dziurawymi dachami, bez fundamentów. Było nas ok. dwa tysiące oficerów, a w tym baraku, gdzie mnie umieszczono, znajdowało się 700, przy czym na jednego wypadało zaledwie 0,6 metra kwadratowego powierzchni. O swobodniejszym poruszaniu się nie było mowy, w nocy leżeć można było tylko na boku, ze zgiętymi kolanami. Spali wszyscy bez jakiejkolwiek podściółki. Byli tacy, którzy oprócz munduru nie mieli na sobie nic, nawet płaszcza, więc nie znajdowali nic do podłożenia pod siebie ani do nakrycia się. W takich warunkach był m.in. lekarz z Łodzi Mogilnicki, mający 60 lat.
W obozie putywelskim znajdowali się wówczas m. in.: gen. Jerzy Wołkowicki (na innym niż my torfowisku), płk dypl. Marian Bolesławicz (w gorodku), a w tym oddziale, gdzie byłem ja – prof. Strarzyński, prof. Pieńkowski z Krakowa, docent Zawodziński, docent Zuberbier z Warszawy i wielu innych.
Oficerowie znajdujący się w obozie byli, bez względu na posiadane stopnie, zmuszeni do robót gospodarczych (wożenie wody, skrobanie kartofli itp.); ja osobiście, jak i inni koledzy, nieraz zastępowałem konia w wózku z beczką wody lub skrobałem kartofle. Po pewnym czasie jednak zostałem całkowicie zwolniony od robót, co zawdzięczam szczęśliwej operacji, dokonanej w wyjątkowych okolicznościach. Zachorował wówczas na ślepą kiszkę jeden z szeregowych sowieckich. Stan bardzo poważny i konieczna była natychmiastowa operacja. Stwierdziłem to i poleciłem niezwłoczne skierowanie chorego do szpitala w Putywlu, uprzedzając, że możliwe w najbliższym czasie polepszenie stanu choroby może być tylko pozorne i nie powinno powstrzymać od wysłania chorego do szpitala. Jak przewidywałem, samopoczucie chorego wkrótce się polepszyło, moją radę jednak zlekceważono i chorego pozostawiono na miejscu. W nocy nastąpił ostry atak. Wezwano mnie ok. 2.00 w nocy i zażądano, abym się podjął operowania chorego. Odmówiłem stanowczo, zaznaczając, że w warunkach tak sprzecznych z wszelkimi pojęciami o higienie i za pomocą prymitywnych narzędzi, które są dobre do zarzynania, a nie do operowania, nie podejmuję się dokonania operacji. Moją odmowę potraktowano jako akt sabotażu i dowód nienawiści do Armii Czerwonej. Zaczęto grozić przeróżnymi konsekwencjami, lecz gdy się przekonali, że to nie odniesie skutku, zaproponowali wyjazd razem z chorym do Putywla i dokonanie tam operacji w szpitalu. Zgodziłem się na to, choć nie byłem pewien, czy chory w tak ciężkim stanie wytrzyma drogę i operację. W Putywlu bolszewika zoperowałem i operacja szczęśliwie się udała. To zrobiło wielkie wrażenie i władze obozowe zaczęły mnie wyróżniać, a przede wszystkim zwolniły od robót.
Obóz putywelski istniał w tym okresie tylko w ciągu kilku tygodni. W końcu października 1939 r. wszystkich oficerów wywieziono do Kozielska.
Prof. dr Bolesław Szarecki, gen. brygady