11 lutego [1940 r.?] o godz. 1.10 przybyło do mojego mieszkania dwóch enkawudzistów i ogłosili mi, że w imieniu rządu sowieckiego zostałem przesiedlony w głąb Rosji wraz z moją rodziną, składającą się z żony i dwojga dzieci. Dali mi czas do zebrania się 40 minut, z warunkiem tym, że nie wolno wychodzić z mieszkania. Po 15 minutach podjechały dwie furmanki i siłą nas wypędzili z mieszkania, nie dając zabrać nic do życia i w ogóle dużo rzeczy zostało się. Po przyjeździe na stację do Łomży przez całą godzinę stałem wraz ze swoją rodziną na mrozie, który był tego dnia ok. 30 stopni, do czasu aż przeznaczyli nam wagon.
Jechaliśmy do archangielskiej obłasti 14 dni, przez ten czas otrzymaliśmy trzy razy po kilogramie chleba, dwa razy zupy i kaszy, tak że przez cały czas podróży morzyli nas głodem, a przeważnie dało się odczuć brak wody, bo w ciągu 76 godzin nie dali żadnego pożywienia ani też wody, co spowodowało dużą rozpacz matek, płacz i błaganie dzieci „mamo, wody, mamo wody”. Dzieci lizały w wagonie z gwoździ zamróz, nawet i śniegu nie dali wziąć. Cały czas naszej podróży jechaliśmy w wagonach zamkniętych jako więźniowie. Po przybyciu na miejsce naszego zamieszkania (bo tak się wyraził komendant posiołka, że tu macie żyć do końca swego życia i jak nie ujrzycie swego ucha, tak i nie ujrzycie Polski) zaczął się raj rosyjski. W pierwszym rzędzie mieszkanie dość możliwe, baraki, gdzie w sali mieszkało 60 osób. W dzień jako tako, ale nocą trudno było zasnąć, bo szczury chodziły po głowie, a były wypadki, że gryzły małe dzieci po twarzach i rękach. Druga szarańcza to pluskwy. W takiej olbrzymiej ilości były, że co dzień wynosili pościel i deski z nar do oczyszczenia na świeże powietrze, ale to dużo nie pomagało. Jak przyszła noc, nic nie dali spać i człowiekowi odpocząć. A odpoczynek należał się, bo warunki pracy były wprost nie do wytrzymania, a to z powodu dużych śniegów i dużych mrozów, braku odpowiedniego ubrania i obuwia, a najgłówniejsze, że normy były tak wygórowane, że człowiek zdrów fizycznie na sto procent, i żeby miał najlepsze chęci, to nie mógł wyrobić normy, żeby otrzymać kilogram czarnego niedopieczonego chleba jak glina i śmierdzącej zupy z głów rybich, albo też zupy z obierek kartoflanych, po którą trzeba było stać w kolejce kilka godzin.
W ogóle traktowały nas władze sowieckie nie jak ludzi, ale jak bydło, które jest przeznaczone do uboju. Ojciec mój i matka poszli z tego świata za wcześnie, a przyczyną tego był głód, bo do pracy niezdatni byli, a u nich zakon – kto nie robi, ten nie je. Ja, co mogłem, to pomagałem, ale nie w siłach byłem wyżywić wszystkich, bo dwa kilogramy chleba dzieliło się na sześć osób. Ile razy był wypadek, że córka zwraca się do mnie w te słowa: – Tatusiu, czy my się doczekamy tych czasów, żebym się mogła najeść chlebem? Nieraz łzy stawały mi w oczach i odpowiadałem jej, że doczekamy się, jeżeli Bóg najwyższy da nam zdrowie, a opuścimy ten kraj łez, trupów i mąk – co też się i stało. Ale nigdy nie zapomnę, ani też moje dzieci, do końca życia, raju sowieckiego i tego, cośmy tam przeżyli. Broń nas, Boże, nadal od takich opiekunów i dobrodziejów.
J. Sokalski