Ogniomistrz podchorąży Wacław Ołdak, 37 lat, żonaty.
Byłem internowany na Litwie w lipcu 1940 r., przewieziony do Rosji do obozu w Juchnowie, a w maju 1941 r. na półwysep Kola, na pracę.
Obóz w Juchnowie – odległy ok. 40 km od stacji kolejowej – [znajdował się w] dawnym majątku kniazia Orłowa. Położony [był] nad rzeką, dokoła [rozciągały się] las i park, ale od tego wszystkiego oddzielały nas druty. Budynki przeznaczone na pomieszczenia dla nas [były] brudne i ciasne. Z czasem dorobiliśmy jeszcze jeden barak z rozwalin starej stajni. Wówczas każdy miał kawałek pryczy o wymiarach mniej więcej 170 na 80 cm. Prycze [były] piętrowe, o wysokości nie pozwalającej nawet siedzieć i w dodatku bardzo ciemne. Małe okna budynku dawały trochę światła na pryczach górnych. Z pozostawionych napisów domyśliliśmy się, że siedzieli tam już Polacy i Finowie.
Kąpiel mieliśmy co kilkanaście dni. Bieliznę praliśmy sami. Zawszonych [było] bardzo dużo.
W obozie tym siedzieli tylko wojskowi: podoficerowie i szeregowcy – oddzielnie podoficerowie i oddzielnie szeregowcy, podzieleni na sotnie.
Duch w obozie [był] bardzo dobry. Na ok. cztery tysiące kilku tylko należało do związku, który miał budować komunistyczną Polskę. Reszta byli to ludzie, którzy z Litwy nie chcieli jechać dobrowolnie ani do Niemiec, ani do Sowietów i przygotowani [byli] na wszystko. Jeżeli politruk poszedł do szeregowców i chwalił swój ustrój, to przychodzili do nas i mówili o tym, a my odpowiednio umieliśmy im wytłumaczyć. Np. moi kanonierzy, tj. ci, którzy byli w tej, co i ja baterii na wojnie, oddawali honory swoim podoficerom i stale zasięgali u nas rad, mimo że politrucy mówili im, że my ich buntujemy.
Co dzień rano NKWD robiło prowierki, obliczając ściśle stan. Prace wykonywane przez nas były tylko w ramach obozu, tj. budowanie baraków, dróg itp. Jeżeli chodzi o rozrywki, to był zorganizowany przez nas chór i orkiestra, ale przed każdym występem politruk musiał wygłosić mowę, chwaląc ustrój komunistyczny. Życie było takie, że za dużo, żeby umrzeć, a za mało, żeby żyć: pajka na wpół surowego chleba (podobno miało być 700 g) i zupa dwa razy dziennie, a na wieczór herbata i kilka łyżek cukru, ale na dziesięć dni. To wszystko było niebem w porównaniu z tym, co nas spotkało od początku maja 1941 r., kiedy wywieziono nas na półwysep Kola. Tam było 14 godzin pracy na dobę, ok. stu gramów chleba i suchy prowiant (kilka kartofli i może garść krup). Jeszcze nie dojechaliśmy na miejsce pracy, a już trzy dni na morzu nie jedliśmy nic. Kto nie chciał pracować, stawiano go pod lkm i tak trzymano nawet do trzech dni, rozebranego do naga. Norma pracy była następująca: 75 m darniny zedrzeć ze skały i wynieść na odległość do 150 m. Nie płacono nam nic.
Nadeszła wiadomość o zawarciu układu z Anglią. Na tę wieść łzy stanęły nam w oczach z radości, bo marynarze mówili nam, że już więcej nigdy nas wieźć nie będą z powrotem. Przyszedł rozkaz powrotu. [My], ludzie kompletnie wycieńczeni fizycznie, ale silni duchem, choć odpoczywaliśmy co pół kilometra, jednak do przystani z biedą, pchani siłą wewnętrzną, pomagając słabszym, doszliśmy. Wsiedliśmy na okręt, który miał nas wieźć do Archangielska. Głód jednak nie kończył się nadal i w podróży byliśmy tak samo głodni jak poprzednio. Na okręcie przeczytał nam jeden z politruków umowę angielsko- sowiecką. Okrzykom radości nie było końca. Na zapytanie, a co z Polską – odpowiedział: „Toż Polsza tam, gdie Sikorskij, my nie imiejem z kim rozgoworiwać. Waszego prawitielstwa niet ”. Zasmucił nas tymi słowy, ale byliśmy pełni dobrych nadziei. Przywieziono nas do Archangielska. Myśleliśmy, że dadzą nareszcie coś zjeść. Niestety, trzy dni byliśmy zupełnie bez jedzenia. Zamknięto nas w obozie, gdzie było tak ciasno, że nawet na placu miejsca nie było, by się położyć.
Krzyczeliśmy, by dano nam jeść, nie pomogło. Zaczęliśmy śpiewać nasze pieśni narodowe. Po trzech dniach zupełnej głodówki dostaliśmy trochę zupy i chleba. Przyszedł rozkaz dalszej podróży, połączony z różnymi segregacjami na grupy. Załadowano nas do pociągu, jak i w poprzednich naszych podróżach, po 35 do 40 do wagonu.
Zamknięci bez powietrza, ruszyliśmy w dalszą powrotną drogę. Była to katorga, a nie podróż. Dano wprawdzie po 200 g chleba dziennie i po osiem do dziesięciu śledzi; wody może trzy czwarte litra dziennie, a na dodatek [był] straszny upał. W wagonie łapaliśmy powietrze przez szczeliny podłogi i tu była też kolejka.
Przyjechaliśmy do Wiaźnik, ale z wagonów nie wszyscy wyjść już mogli. Wynoszono omdlałych, niektórzy dostali pomieszania zmysłów. Za kubek wody dawano najlepsze zegarki, tylko nie było tych, co by mieli wodę. W czasie tej podróży komendanta naszego wagonu trzymano całą noc w pozycji leżącej twarzą do podłogi wagonu za to, że myśmy krzyczeli „wody!”.
Mimo to nie wydał organizatora tego krzyku. Po wyładowaniu nas, może za dwie czy trzy godziny, przyjechał komendant obozu Jeszewo, do którego mieliśmy iść 40 km i kazał przywieźć wody samochodami. Wówczas przy skrupulatnym podziale dostał każdy ok. ćwierć litra i o niej po dwudniowym marszu doszliśmy do obozu. Podobną podróż mieliśmy i z Litwy do Rosji. W obozie otrzymywaliśmy już po 400 g chleba dziennie i dwa razy zupę (pół litra), prawdopodobnie z jaglanej kaszy, gdyż i poznać było trudno. Dopiero po zawarciu umowy z rządem polskim warunki się nieco poprawiły. Zupa była podobna do tamtej, tylko chleba było 700 g. Na półwyspie Kola otrzymaliśmy ubrania watowane, jak też i trzewiki, tylko mało kto w nich chodził, bo były za małe.
Nie brak było mów, tzw. biesied, zwłaszcza początkowo w obozie Juchnów, na temat ustroju komunistycznego. Potępiano kapitalisticzeskije strany, Anglię nazywano staraja prostitutka. Wielki patriotyzm internowanych nie dał wyniku pozytywnego politrukom. Zaczęły się z nimi kłótnie na tle polityki, zaczęto krzyczeć i wygwizdywać ich. Biesiedy były później rzadkością, a na tych, co były, omawiano przeważnie sytuację wojenną, a nawet w marcu 1941 r. zaczęli politrucy mówić, że Anglia wojny nie przegra. Wówczas krzyczano, ale z radości. Kiedy jechaliśmy na półwysep Kola i siedzieliśmy w Murmańsku przez pięć dni razem z zakluczonymi sowieckimi, ci powiedzieli nam, że o nas wiedzieli jako o bandytach, którzy mają tu przyjechać, a że na nas i puli żałko, tośmy często słyszeli od NKWD. O Polsce to NKWD mówiło raz, że nie będzie, innym razem znów, że będzie, ale komunistyczna. Kilku Polaków w obozie, oczywiście słabszych duchem, wierzyło w to; nawet utworzyli związek, przez co mieli dojść do Polski radzieckiej, ale na prawie cztery tysiące było takich kilku.
Pomoc lekarska byłaby zadowalająca, gdyż lekarze byli nasi, ale brak leków nie pozwolił im na spełnienie zadania należycie, a na Północy pomoc była bardzo słaba. Była w obozie izba chorych, za mała jednak, by można w niej umieścić tych, którzy byli słabi. Śmiertelność była mała. Kilku zmarło, lecz nazwisk nie pamiętam.
Listy z kraju otrzymywaliśmy rzadko, choć pisano do nas często, a te, co doszły do rąk, to też czasem [w] połowie były wycięte.
Z obozu zbiorowego w Jeszewie dostałem się do armii polskiej wraz z tysiącami innych, którzy tam przebywali, w końcu sierpnia.