Starszy strzelec podchorąży Stanisław Stadnik, 6 Baon Czołgów.
Ludność polską z terenów zajętych przez Sowiety wywożono w warunkach bardzo ciężkich, bo w zimie, przy 30-, 40-stopniowym mrozie w roku 1939/40. Wpadali do mieszkań przeważnie nocą, dawali bardzo mało czasu na spakowanie się i określali, co się powinno [wolno] zabrać (a było tego bardzo mało) i wywozili gdzieś w głąb Syberii czy Azji Środkowej. Wywozili wszystkich – dzieci, nieletnich, niedołężnych starców, brzemienne kobiety tuż przed rozwiązaniem lub w połogu. Ludzi wybitnych, działaczy politycznych czy na stanowiskach. W ogóle inteligencję zaczęli aresztować już w końcu września.
Podróż odbywała się w wagonach nieopalanych, gdzie było pełno dziur, a wiatr hulał. Wyżywienie bardzo nędzne, szczególniej było brak wody. Ich metody były iście szatańskie. Ojca czy męża dawniej już aresztowano, zaś rodzinie powiedziano, by się zbierać, bo ma pojechać do niego. Rodzinę wywożono gdzie indziej, a po drodze odbierano i ten nędzny dobytek, który zdołała zabrać ze sobą.
Ja sam zostałem aresztowany 13 listopada 1939 r. we Lwowie na politechnice, albowiem tam przed wojną studiowałem. Wsadzili mnie do byłego więzienia wojskowego przy ul. Zamarstynowskiej we Lwowie, gdzie byli już aresztowani tacy ludzie jak były prezydent Krakowa dr Kaplicki, inż. Dunin, prezes kamieniołomów na Małopolskę Wschodnią, dwóch poruczników Wojska Polskiego, których nazwisk nie pomnę, i szereg innych. Był czas, że w celi, w której można pomieścić w znośnych warunkach czterech czy pięciu ludzi, było ich nawet 24.
Badania były zawsze nocą i to przeważnie około północy. Przypominam sobie, jak dwóch takich badanych wróciło z badania zbitych, pełno mając siniaków na ciele. Nazwiska ich to Kinciński, były zarządzający betoniarnią we Lwowie na Persenkówce, a drugi – uczeń gimnazjum Chorzewski. Mnie osobiście dwa razy pobili, jednak [skutki] odczuwałem przez długi czas. Najstraszniejsze było to, że się wyśmiewali czy to z religii, czy to z umarłych, które to przy odpowiednich rubrykach podawałem i jeszcze namawiali, żeby coraz więcej ludzi – że tak się wyrażę – „sypać” i to ludzi, którzy w społeczeństwie przedstawiali jakąś wartość. Na dodatek bili po twarzy i obrzucali obelżywymi wyzwiskami.
Pomoc lekarska była niedostateczna, człowiek zachorował, a brali go dopiero po kilku czy kilkunastu godzinach. Warunki higieniczne były takie, że wszy łaziły po ludziach jak muchy; łaźnia – dobrze, gdy była raz na miesiąc, przechadzek przez całą zimę było najwyżej pięć, a posiłki pożal się, Boże: rano pół litra ciepłej wody prawie że bez cukru, na obiad drugie pół litra niby zupy – jeżeli w niej było 20 krupek czy duże małe kartofle, to było dobrze – o mięsie czy o maśle trudno było marzyć, zaś na kolację też pół litra takiej zupy; do tego wszystkiego 600 g chleba dziennie. Żadnych paczek z jedzeniem nie przyjmowali. Mnie już po zarządzeniu przewieziono do więzienia u Brygidek przy ul. Kazimierza Wielkiego i dano do celi, gdzie było 75 ludzi, w której to przed wojną było maks. 15 osób.
Typy ludzi straszne – w lewej części byli zwyczajni przestępcy karni [kryminalni] i karani jeszcze w Polsce, dalej ich bojcy, a parę procent to tak zwani przestępcy polityczni według ich określenia, przeważnie Polacy, ludzie z inteligencji. Jeżeli człowiek jeszcze miał jakiś lepszy płaszcz, buty czy inną odzież, jeżeli nie wycyganili, to nocą ukradli ci byli ich bojcy, a nasi złodziejaszkowie zawsze dzielnie sekundowali. Już gdyśmy szli na tak zwany etap, to znaczy w drogę, to ich bojcy i nasi złodziejaszkowie mieli rzeczy po kilka worów, nasi zaś „przestępcy polityczni” niemalże w bieliźnie.
Jeszcze nadmieniam, że bardzo często wpadali do celi i robili rewizje, wyprowadzając na korytarz i rozbierając do naga, szukali nie wiadomo czego. Robili to zarówno w dzień, jak i w nocy.
Już w czasie podróży do Rosji działy się sceny iście dantejskie. Karmili nas śledziami i chlebem. Śledź średni na trzech i bochen chleba dwukilogramowy na trzech, ograniczona ilość wody i szczypta cukru – to na cały dzień. Wieźli mnie tak ze Lwowa do Charkowa coś [około] dziesięciu dni. W wagonie towarowym było ok. 40 ludzi, a ich bojcy, ci zasądzeni, co tam więzieniu nie ukradli, to teraz na grandę zabrali.
Z więzienia charkowskiego zawieźli do łagru w Kremenczugu, do kamieniołomu. Tam się zaczęła praca fizyczna, gdzie normy prawie nikt nie wypełniał, ja zaś ładowałem granit na wagonetki i wywoziłem z tak zwanego kotrowana. Droga była od 150 do 200 m. Norma to 24 wagonetki po dwie tony na dwóch. Pracowało się w wodzie po kostki. Nie wypełniwszy normy zostawałem na wikcie tak zwanym sztrafnym, gdzie było na dzień 500 g chleba i trzy razy dziennie trochę więcej jak pół litra rzadkiej zupy. Tam zachorowałem po raz pierwszy na malarię i na karbunkuły, których miałem kilka na ciele. Po wyzdrowieniu dalej pracowałem, normy nigdy nie wypełniając, ale byłem przez pewien czas na wikcie słabosilnym.
Pod koniec stycznia 1941 r. zostałem wywieziony na północ do archangielskiej obłasti, stacja Jercewo, pikieta 107 i tam zostałem zaliczony do IV kategorii zdrowia, to znaczy do inwalidów. W czasie tej podróży zmarł z wycieńczenia polski obywatel Nuchim Katz z Drohobycza. Tam już mogłem zarobić na 900 g i na dwa dania na obiad, przeważnie bezmięsne, bo miałem IV kategorię zdrowia. Pozostawałem tam do 25 października 1941 r., w którym to dniu zostałem zwolniony.
Zasądzono mnie 29 marca 1940 r. na osiem lat ciężkich robót w dalekich taborach z art. 54 pkt. 10 i 11 kodeksu ukraińskiego za agitację i przynależność do organizacji rewolucyjnej, opierając się na tym, że przed wojną jako student należałem do Bratniej Pomocy Studentów Polskich Lwowa i do organizacji Młodzież Wszechpolska, do których to sam się przyznałem. Nic więcej nie mogli ani wymusić, ani udowodnić. Odpowiadałem sam i nikogo też, że się tak wyrażę, nie wsypałem, mimo że maltretowano zarówno moralnie, jak i fizycznie. Mogę jeszcze dodać, że niektórzy nasi obywatele wyznania mojżeszowego nie bardzo się dobrze spisywali, zarówno będąc w więzieniu, jak w łagrach. Faktów konkretnych nie mam, ale poszlaki były.