Kapral Rudolf Sochacki, 6 Baon Czołgów.
Aresztowany przez NKWD rosyjskie zostałem 26 stycznia 1940 r. w Czortkowie, gdzie zawieziono mnie do byłego magistratu. Wówczas magistrat zajmowany był przez NKWD i osadzono mnie w jednej z cel, gdzie znajdowałem się tylko jeden. Tej samej nocy zostałem wezwany na pierwsze śledztwo. W gabinecie znajdowało się dwóch rosyjskich milicjantów i trzech z NKWD, oprócz tego wszedł jeden po cywilnemu ubrany. W toku śledztwa zaczęto mnie wypytywać o broń i oficerów, którzy się kryją i nie są u nich zarejestrowani. Po kilkakrotnym zaprzeczeniu, że o tym nic nie wiem, zbito mnie i skopano w tak nieludzki sposób, że nieprzytomnego zaniesiono mnie na celę, gdzie po jakimś czasie obudziwszy się, nie mogłem dotknąć się swego ciała, bo było tak zbite, że cały byłem siny. Następnie przeleżałem do rana. Rano wszedł do mnie dyżurny i zaczął do mnie zwracać się, żebym się do wszystkiego przyznał, że oni i tak wszystko wiedzą. Z tymi słowami wyszedł. Po krótkim czasie przyniesiono mi śniadanie, które składało się z gorącej czystej wody i może dziesięć dekagramów czarnego chleba, gdzie czekając tak do wieczora. Wieczorem otrzymałem natomiast – nie mogę powiedzieć, czy to zupa, ale coś w rodzaju odcedzonej wody od ziemniaków i znowu ta porcja chleba. Przebywałem w magistracie przez cztery dni i powtarzało się to codziennie, tylko z tym, że z mniejszym biciem, bo po kilku uderzeniach ręką, bibularzem czy kolbą rosyjskiego nagana traciłem przytomność. Po czterech dniach pobytu w magistracie autem odwieziono mnie do więzienia, gdzie po szczegółowej rewizji zaprowadzono mnie na celę, w której znowu byłem sam. W celi tej siedziałem parę dni, dawano mi jedzenie dwa razy dziennie, a to rano gorącą czystą wodę i 30 dag chleba, a na kolację znowu zupę, strasznie niesmaczną i źle ugotowaną. Rzadka i słona zupa taka zawierała w sobie parę krupek jakiejś kaszy i poznać było, że gotowały się ryby, bo było pełno ości. Po paru dniach wezwano mnie znowu na śledztwo, które przeprowadzał jakiś sędzia sowiecki w towarzystwie NKWD. Ta sama historia z biciem powtarzała się w jeszcze okrutniejszy sposób, bo zemdlonego polewali wodą, a gdy przyszedł do przytomności i zadali mu jakieś pytania, a on odpowiadał przecząco, znowu zaczynali bić. Po paru takich śledztwach wpuszczono mnie do celi, gdzie ludzi było kilkudziesięciu. Obraz tych ludzi był straszny: bladość ich twarzy przerażała, każdy strasznie suchy i zarośnięty i z sił tak opadnięty, że po prostu nie mogli chodzić. Przesiedziałem parę miesięcy razem z nimi i pewnej nocy zabrano nas wszystkich na korytarz, tam były sporządzone listy. Po przeczytaniu imiennym zaczęto nas pakować na auta i przewozić na stację, gdzie ładowano nas do wagonów po kilkudziesięciu, by odstawić do łagrów. Transport nasz trwał 17 dni, karmiono nas dwoma kilogramami chleba na sześciu ludzi i [na] kilkudziesięciu jedno wiaderko małej słonej rybki nazywanej przez Sowietów kamsa i dwa wiadra wody na cały dzień. Gorąco i pragnienie po prostu dusiły człowieka, a prosząc u konwojentów o otwarcie okna i mało się nie zgodzili i takich, którzy dopominali się tego, brali w osobny wagon i tak strasznie bili, że powróciwszy stamtąd prosili drugich, żeby się nie upominali.
Przyjechali my do łagrów, gdzie zamieszkaliśmy w barakach, zagrodzeni drutami. Jedzenia w łagrach dawano bardzo mało, a to dwa razy dziennie zupy z jakiejś kapusty i głów rybich i 70 dag chleba dziennie. Na roboty trzeba było chodzić cztery kilometry do kamieniołomów. Norma roboty była taka, że człowiek nie miał prawa wyrobić, a to: nałupać kamienia cztery kubometry kwadratowe albo kopanie ziemi, gdzie musiał jeden człowiek 15 metrów kubicznych ziemi wyrzucić w ciągu dnia, tak że człowiek nie miał prawa wyrobić takiej normy w ciągu trzech dni.