Ósmy dzień rozprawy, 19 marca 1947 r.
Świadek podaje co do swej osoby: Stefan Wolny, 44 lata, urzędnik kolejowy, żonaty, troje dzieci, wyznania rzymskokatolickiego, w stosunku do stron obcy.
Przewodniczący: Jakie są wnioski stron co do trybu przesłuchania świadka?
Prokurator Cyprian: Zwalniamy z przysięgi.
Adwokat Umbreit: Zwalniamy.
Przewodniczący: Za zgodą stron Trybunał postanowił zwolnić świadka z przysięgi. Upominam świadka o obowiązku zeznawania prawdy i o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania.
Proszę nam przedstawić, co świadkowi wiadomo w sprawie oskarżonego Hößa.
Świadek: 19 listopada 1941 r. zostałem aresztowany za działalność konspiracyjną na terenie powiatu zawierciańskiego i 6 grudnia 1941 r. zostałem przewieziony do obozu oświęcimskiego. Po dniu pracy w Bauhofie zostaliśmy zatrudnieni przy wyładowywaniu cementu. Każdy z więźniów musiał brać worek cementu i nosić do magazynu. Kapo i Vorarbeiterzy rozstawieni w szpaler poganiali więźniów pałkami i krzyczeli: „Biegiem!”. Oczywiście nie każdy więzień mógł biegiem wykonywać taką pracę, niosąc 50-kilogramowy worek cementu, więc niejeden przypłacał od razu życiem. Mimo woli zauważyłem, że zbliża się do nas oskarżony Höß w towarzystwie dwóch SS-manów z psami i z tego wywnioskowałem, że popędzanie więźniów przy pracy było spowodowane właśnie obecnością Hößa. Zresztą później inni Vorarbeiterzy powiedzieli mi: „Pamiętajcie, że jeżeli będzie szedł jakiś oficer, a tym bardziej Höß, to nie ma mowy o tym, żeby wolno pracować”. I tym razem obecność Hößa przypłaciło życiem wielu więźniów. Było to na skutek tego, że Höß zwrócił uwagę SS-manowi, że więźniowie za wolno pracują.
Po tym zorientowałem się, że w Bauhofie nie będzie można w ogóle przeżyć jednego tygodnia. Przy pierwszej sposobności więc podałem się za tapicera i dostałem się do komanda Bekleidungswerkstatt jako pomocnik tapicerski. Bardzo często widywałem Hößa, który tam przychodził, a wtedy kapo kazali nam wykonywać pracę biegiem, a niejednokrotnie, gdy Höß się zbliżał, kapo bili więźniów kijami, względnie ręką, żeby tylko przypodobać się Hößowi. W tym czasie myśmy, a właściwie tapicer Stefan Kurzynoga z Warszawy wykonywał kanapę dla oskarżonego. Höß podszedł do nas i kapo objaśnił, że to jest kanapa, która się robi dla niego. Później dostałem się pewnego rana do mieszkania Hößa, ażeby założyć firanki wspólnie ze Stefanem Kurzynogą. Ponieważ ja, a głównie Kurzynoga był już w ogóle wyczerpany, a ja stale byłem głodny – nie było mowy, żeby człowiek był kiedyś syty – więc każdy taki wstęp do prywatnego mieszkania uważało się za doskonałą okazję do „organizacji”. Po przybyciu do mieszkania Hößa Kurzynoga zajął się zakładaniem firanek, a ja zacząłem myśleć nad „organizacją”. Służąca przyniosła odpadki z rzeźni i po odpędzeniu psów spożyliśmy te odpadki. Na drugi dzień powtórzyło się to samo, wtedy nas służąca na tym przyłapała i powiedziała Hößowej, ta jej odpowiedziała, żeby nam dała po talerzu zupy, ale jednocześnie zaznaczyła, że broń Boże, żeby to zobaczył Höß.
Po jakimś miesiącu zostałem w Bekleidungswerkstatt prawie sam jeden z tapicerów, więc musiałem, chociaż nie bardzo to umiałem, wykonywać pracę tapicera. Pewnego razu przyszedł Höß w towarzystwie SS-manów i kapo i zapytał mnie, ile dziś zrobiłem takich materaców poduszkowych. Powiedziałem, że trzy. Powiada: „To za mało, powinieneś zrobić więcej” – że sabotuję robotę. Odpowiedziałem, że robię, ile mogę zrobić, przy tym jestem chory. Rzeczywiście miałem olbrzymie wrzody pod prawą pachą i odmrożone palce. Po wyjściu Hößa zawołano mnie do kancelarii i dostałem 25 kijów z uprzedzeniem, że jeżeli na drugi dzień nie zrobię czterech materaców, to dostanę podwójną porcję. Na drugi dzień nie zdołałem oczywiście zrobić tej porcji i dostałem 50 kijów. I oczywiście wyrzucono mnie z tego komanda.
Ponieważ byłem w takim stanie wyczerpania, że nie było mowy, żebym mógł iść do jakiegoś komanda, tym bardziej, że była surowa zima, zdecydowałem się iść do szpitala. Gdy byłem w szpitalu, na bloku 21., już po operacji, 10 czy 11 marca 194[?] r. Höß w towarzystwie oficerów przybył do szpitala i po tej wizycie jeden ze znajomych lekarzy wprost powiedział, kiedy spytałem, co słychać: „Uciekaj”. Byłem zdziwiony, dlaczego mam uciekać tym bardziej że miałem rany jeszcze otwarte. Ten jednak powtórzył: „Uciekaj”. W tym czasie przybył jeden z oficerów SS, lekarz, który segregował chorych. Ja już do tej selekcji nie stanąłem bo zostałam wypisany ze szpitala. Ale było tam wielu moich kolegów, którzy byli po odmrożeniach, bez nosów, bez uszu, bez palców i stawali do tej selekcji. Wyszedłem stamtąd 13 marca, a bodaj na drugi dzień wszyscy chorzy zostali wywiezieni do Birkenau. Później, kiedy dociekałem, co się stało z tymi chorymi – ponieważ większa część kolegów z mojego transportu trafiła do tej wywózki do Birkenau – dowiedziałem się, że wywieziono ok. 4000 chorych. Ponieważ nie było przygotowanej komory gazowej, [to] SS-mani i kapo po prostu dobijali chorych na miejscu kijami.
W 1942 r. na jesieni dostałem się do komanda Häftlingsmagazin. Dążyłem tam, dlatego że zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie dostanę się do kuchni lub magazynu, to będzie wykluczone, żebym wyszedł z Oświęcimia, tym bardziej że z mego transportu zostało już niewielu kolegów i czułem, że ja również nie przeżyję.
Dostałem się do tego magazynu i po dwóch tygodniach zostałem przez mego szefa Schebeka przeznaczony do pracy w pokoju zamkniętym, zakonspirowanym, który się nazywał w obozie poprzednio kanadą. Praca nasza polegała na tym, że sortowaliśmy żywność, która została odebrana wszystkim transportom żydowskim i polskim. Były tam mąka, cukier i tę żywność myśmy sortowali i zsypywali do worków, przeszukując starannie w poszukiwaniu złota, brylantów i papierów wartościowych. To było nam nakazane przez naszego Unterscharrführera.
W tym czasie biżuterię i złoto oddawaliśmy Unterscharrführerowi Schebeckowi. Bardzo często Höß przychodził do naszej kanady i interesował się, co tam jest. Po każdej wizycie przychodził szef i mówił: „Trzeba będzie coś dać temu głodomorowi, bo inaczej nie da nam żyć”. Nasz szef był z nami na bardzo poufałej stopie, ponieważ oddawaliśmy całe złoto, a braliśmy tylko to, co było do jedzenia.
W 1942 i 1943 r., jak również w 1944 r. bardzo często przez okna widziałem Hößa, który po wyjściu wszystkich komand do pracy wśród pozostałych chorych przeprowadzał selekcję. Oczywiście badano, czy ten chory może iść do pracy, czy nie. Najczęściej ci chorzy trafiali do oddzielnej grupki, którą ładowali następnie do aut i przewozili do Birkenau do gazu.
Bardzo często, prawie że co dzień, obserwowałem [zarówno] Hößa, jak [i] innych SS-manów przez okna magazynu, ponieważ magazyn nasz znajdował się przy wejściu do Oświęcimia, przy głównej bramie. Starałem się wyczuć i zbadać twarz Hößa, jak również SS-manów, kiedy wychodziły komanda, względnie kiedy wracały komanda, które niosły ze sobą całą masę zabitych, chorych albo zasłabłych przy pracy.
Höß widział niejednokrotnie komando, które wyglądem oznaczało się jako zdrowe. Wołał wtedy bardzo często Rapportführera, względnie innych SS-manów i wskazywał na to komando. Oczywiście nie mogłem się zorientować dlaczego. Później było to dla mnie zupełnie jasne, bo nierzadko, kiedy Höß przychodził do naszego magazynu, nasz szef przybiegał do nas, mówiąc: „Mówiłem wam niejednokrotnie, że gdy Höß przychodzi do magazynu, chowajcie się, bo wasze pyski go denerwują. Chcecie, żeby was posłał do Mauthausen, do kamieniołomów, czy gdzie indziej, to pokazujcie się Hößowi kiedy przychodzi do magazynu”. I utarł się zwyczaj, [że] kiedy Höß kierował kroki do nas albo do kuchni, to wszyscy chowaliśmy się za worki, żeby nie pokazywać mu się ze swoim wyglądem.
W związku z tym, że byłem w komandzie Häftlingsmagazin, byłem wykorzystywany do pracy i zabierany do transportów, które nadchodziły z całej Europy, szczególnie z Żydami. Obserwowałem SS-manów, bo naszym zadaniem było zabierać żywność, którą przywoziły transporty. Przychodziły transporty z Holandii, z Belgii, z Czech, z Włoch, z Polski i wreszcie z Węgier. Sam widziałem taki fakt – byłem zdumiony, ponieważ przedtem nie widziałem, żeby Höß przy mnie kogoś znieważył, względnie żeby kogoś bił – ale niejednokrotnie widziałem takie obrazki, kiedy przyjeżdżał transport z Holandii czy z Belgii. Żydzi byli nieświadomi, dokąd przyjechali i po co przyjechali. Przypuszczali, że przyjeżdżają do pracy, a nie zdawali sobie sprawy, że za pół godziny dostaną się do komory gazowej, a stamtąd do krematorium. Panie uśmiechnięte siadały do aut, które je odwoziły do Birkenau do krematorium. Oficerowie z uśmieszkami niejednokrotnie pomagali paniom wsiadać do aut. Nie pozwalali zabierać pakunków, mówiąc, że są więźniowie, którzy wszystkie rzeczy na miejsce do baraków dostawią, więc panie mogą się nie obawiać, bo to wszystko będzie im dostarczone.
Przy przywożeniu transportów polskich Żydów, którzy wiedzieli, gdzie i po co jadą do Oświęcimia, było gorzej, bo stawiali opór. Wszyscy oficerowie na czele z Hößem, uzbrojeni w laski, przeprowadzali wyładunek transportu z wagonów. Kiedy transport zajechał: krzyki, szczekanie psów, nawoływanie SS-manów, żeby szybciej opuszczać wagony, a jeżeli to nie pomagało, to w ruch szły laski. Widziałem taki wypadek, [że] kiedy Żydówka nie chciała się rozłączyć z mężem – a [SS-manom] zależało prawdopodobnie, żeby ten transport jak najprędzej opróżnić – Höß rozzłoszczony uderzył tę kobietę, krzycząc, żeby [szła] prędzej, i wymyślając innym SS-manom, żeby szybciej załatwiali te transporty.
Transporty przeważnie dzielono w ten sposób, że młodych Żydów, kiedy było prawdopodobnie zapotrzebowanie, oddzielano na jedną stronę, młode kobiety na drugą, a ci, co mieli iść do gazu, byli od razu ładowani na auta: starcy, dzieci i ci, którzy oświadczyli, że są chorzy, i potem myśmy musieli zabierać żywność i odwozić do obozu. W 1943 r., kiedy przywieziono Żydów z Sosnowca i Będzina, transport był bardzo zmasakrowany, bo już po drodze zostali postrzelani. Ponieważ Sonderkommando żydowskie nie przybyło, Höß polecił, by nasze komando zabierało z wagonów trupy i pozostałe dzieci. Kobiety, które szybko musiały wychodzić z wagonów, pozostawiały maleńkie dzieci. Myśmy to wszystko zbierali na rolwagę i przewozili pod auta. W pobliżu stał Höß z grupą oficerów. Każdy z nas chciał ostrożnie ładować tych chorych Żydów i dzieci i składać na ziemi. Höß rozłoszczony podleciał do nas, krzyknął, żeby się nie bawić, tylko te śmiecie wywalać od razu. Musieliśmy natychmiast wykonać rozkaz, wywrócić całą rolwagę, na kupę – trupy, żywych i dzieci na ziemię.
Bardzo często, prawie że co sobota, byłem przez swego szefa [wysyłany] do noszenia prowiantu Hößowi. Zasadniczo mówiło się, że to prowiant dla badaczki Pisma Świętego, która pracowała u niego jako służąca, ale do tego kosza ładowało się nie zwykłe racje żywnościowe, które przysługiwały Häftlingom, ale przeważnie żywność pochodzącą z naszej kanady, a więc herbatę prawdziwą, kawę, sardynki, wina, konserwy wszelkiego rodzaju. Bardzo często ładowało się [to] do tego kosza i szef mówił: „Musimy dać Hößowi, bo czasami potrzebuję urlopu, więc muszę dać mu coś”. Niejednokrotnie sam szef, wchodząc do zakonspirowanej kanady prosił, ażeby dać coś wartościowego: „Może się coś znalazło – kolczyki czy brylanty? Bo muszę zanieść komendantowej Hößowej, to mi przyspieszy urlop”. To wszystko zanosiłem z drugim kolegą do mieszkania Hößa.
Przewodniczący: Świadek wspomniał, że kiedy przyjeżdżały transporty Żydówek nie z Polski, te panie wychodziły uśmiechnięte, wesołe. Jak to świadek rozumiał, czy one były w błąd wprowadzone co do dalszych losów, czy coś mówiły? Nie uświadamiały sobie tego, że przyjechały do obozu?
Świadek: Nie zdawały sobie zupełnie sprawy, raczej były dobrej myśli, że przyjechały do pracy. Poza tym, widząc auta, które zabierały kobiety i dzieci, odnosiły wrażenie, że wszystko jest tak dobrze zorganizowane, że będą miały bardzo dobrze, więc po prostu wierzyły w każde słowo.
Przewodniczący: Czy przyjeżdżały z większym bagażem?
Świadek: Tak, z bardzo dużym bagażem.
Przewodniczący: Sprzętem?
Świadek: Lekarze przywozili wszystkie narzędzia, muzycy instrumenty.
Przewodniczący: Więc to wyglądało jakby zmiana pobytu, miejsca zamieszkania?
Świadek: W późniejszym czasie, kiedy przywożono Żydów węgierskich, mogłem się rozmówić z jednym Żydem, który mówił po czechosłowacku. Zapytał mnie, czy w niedzielę będzie się mógł zobaczyć z żoną i dziećmi. Im powiedziano, że w niedzielę będą się mogli widywać z rodzinami. Ja mu odparłem: „Widzisz ten komin? Jeżeli przelecisz przez ten komin, to się zobaczysz z rodziną”. Na to on, że to jest propaganda angielska i amerykańska, że oni byli uświadomieni przez Niemców, że jadą na roboty polowe do Polski i że w niedzielę będą się mogli widywać z rodzinami.
Przewodniczący: Że będą kolonizowani, osiedlani?
Świadek: On twierdził, że ma pracować w obozie.
Przewodniczący: Traktując [to] jako przejściowy pobyt? O żadnym jakimś określonym pobycie jako stałym świadek nie słyszał?
Świadek: Nie.
Przewodniczący: Ja nie mam pytań.
Prokurator Siewierski: Ja mam pytanie do świadka. Jak to było z tą rozmową z jakimś SS-manem – o tym, że Höß rzucił dziecko w ogień?
Świadek: Właśnie skończyłem. [To było] w lipcu 1944 r., może wcześniej, kiedy się rozpoczęła akcja Żydów węgierskich. Zresztą nasz szef był w stałym kontakcie z Wydziałem Politycznym, jak również z Hößem, który go informował naprzód, na parę dni, ażeby nasze komando było w pogotowiu, bo będzie przychodził transport i trzeba będzie wyjeżdżać po odbiór żywności. W tym czasie szef nam zapowiadał, że będą wielkie ilości transportów – żeby zorganizować jeszcze i piwnice, bo będą duże bagaże. W ciągu dwóch tygodni przeszło 0,5 mln Żydów węgierskich, jak mi przynajmniej mówił znajomy SS-man nazwiskiem Melkner, z którym bardzo dobrze żyłem. Pewnego poranka pytam go, co słychać. A ten powiada: „Jestem taki przemęczony, a przy tym to, co widziałem wczoraj, kiedy byłem przy transporcie, to mimo że ja Żydów nienawidzę, że bym ich wymordował, ale tego bym nie zrobił, co zrobił Höß”. Ponieważ byli zmęczeni i nie mogli już pracować, Höß rozwścieczony rzekomo miał złapać żydowskie dziecko i wrzucić do palącego się dołu, bo w czasie gazowania Żydów węgierskich krematorium nie nadążało spalać takiej ilości, więc oprócz krematorium były tworzone doły, w których się paliło całą masę trupów. Rzekomo w tym czasie ten SS-man tam był i widział, że Höß złapał dziecko, rzucił do ognia[, mówiąc]: „Macie skrupuły w stosunku do Żydów. Tak powinniście robić, bo nad nimi nie ma żadnej litości, bo to są nasi wrogowie”. To mi powiedział jeden z zaufanych SS-manów z magazynu.
Prokurator Siewierski: Był jakiś transport 600 granatowych policjantów z Lubelszczyzny. Z jakiej przyczyny się znaleźli i co się z nimi stało?
Świadek: Przyjechali w nocy. Zostaliśmy zaalarmowani, ażeby wyjechać do rampy po transport. Przypuszczaliśmy, że to są Żydzi. Tymczasem w tym transporcie byli mężczyźni, niektórzy w mundurach byłej policji polskiej, niektórzy w innych ubraniach. Z paru zamienionych słów dowiedzieliśmy się, że są z Lubelszczyzny i zostali przywiezieni do Oświęcimia za to, że odmówili udziału w tłumieniu leśnych partyzantów. Później, po jakimś czasie, koledzy w komandzie sortowania ubrań oświadczyli mi, że z Birkenau przywiezione zostały ubrania zagazowanych polskich policjantów. Ubrania te były przeszukiwane w Bekleidungskammer.
W czasie swej pracy w kanadzie bardzo często znajdowałem listy. Pod koniec 1943 r. albo na początku 1944 r. były transporty polskie z Hrubieszowa i Zamojszczyzny. Paczki były i worki z adresami polskimi w [pow.] hrubieszowskim, wieś taka a taka. W mące znajdowałem listy pisane przez dzieci, przeważnie przez dziewczynki, które pisały, że w związku z ucieczką mężczyzn do lasu wsie całe, wszystkie rodziny zostały aresztowane, że były transportowane z jednego miejsca na drugie. Były za jakimiś drutami, w jakiejś stodole, wreszcie przywiezione je do Oświęcimia. Przedtem jeszcze wożono je to tam, to tu. Cały ten transport poszedł do gazu.
Prokurator Siewierski: Czy świadek jest tego pewny? Z jakiego źródła świadek [to] wie?
Świadek: Na jesieni 1942 r. zostałem wciągnięty do pewnej pracy przez prof. Rajewskiego, któremu dostarczałem wszelkiego rodzaju informacji, jak również dokumentów, które znajdowałem w tych bagażach, a które przedstawiały jakąkolwiek wartość dokumentarną czy historyczną. Dlatego poza moją pracą interesowały mnie i inne rzeczy u kolegów, którzy byli w Außenkommandach. W tym czasie, kiedy przybyły te transporty z Zamojszczyzny i [pow.] hrubieszowskiego, dostarczyłem znalezione listy prof. Rajewskiemu, który inną jakąś drogą sprawdził, co się właściwie stało z tymi dziećmi, i od samego prof. Rajewskiego dowiedziałem się, że ten transport poszedł do gazu.
Prokurator Siewierski: Czy świadek wie, co się stało z paczkami przysłanymi z Portugalii, Szwajcarii, adresowanymi do Żydów, którzy dawno nie żyli?
Świadek: Wszystkie te paczki, które przychodziły na adres nieżyjących Żydów z Portugalii, Szwajcarii i zagranicy, były przynoszone najpierw do naszej kanady. Szef je kwitował, myśmy to sortowali, układali do skrzyń i to wszystko wędrowało do kuchni SS, do Führerheimu, względnie wydawaliśmy jako tzw. Zulagi dla SS-manów, którzy pracowali przy likwidacji Żydów i wyjeżdżali dla odpoczynku psychicznego do Porąbki. Do tej Porąbki, względnie do Führerheimu, była wydawana najlepsza żywność, sardynki, wina francuskie itd. Oczywiście wielu SS-manów – nie wyłączając najwyższych [rangą], którzy mogli przyjść do magazynu – starało się uzyskać nasze względy, żeby coś im z tej kanady przydzielić. Kiedy przyjechał do obozu Himmler, to nasza kanada została zamaskowana. Drzwi zostały zastawione skrzyniami, żeby komisja nie mogła stwierdzić, że istniał jeszcze jakiś zakonspirowany oddział kanady. Bo to, co tam było, wszystko było przeznaczone na „organizację” dla SS-manów celem polepszenia bytu więźniów.
Przewodniczący: Zarządzam 10-minutową przerwę.
(Po przerwie).
Przewodniczący: Wznawiam posiedzenie.
Adwokat Ostaszewski: Czy świadek zna język niemiecki?
Świadek: Częściowo.
Adwokat Ostaszewski: Czy przy świadku były dawane rozkazy chociażby bicia więźniów?
Świadek: Nie.
Adwokat Ostaszewski: Jaka była wtenczas odległość od miejsca, gdzie świadek widział, że była uderzona ta Żydówka przez Hößa?
Świadek: Odległość może 15–20 kroków.
Adwokat Ostaszewski: Czy było wtedy więcej obecnych SS-manów?
Świadek: Prawie wszyscy Rapportführerzy i niektórzy Arbeitsdienstführerzy.
Adwokat Ostaszewski: Czy uderzenie tej Żydówki to było bicie, znęcanie się, jak normalnie w Oświęcimiu, czy raczej była to kara?
Świadek: Raczej kara za to, że nie chciała odejść.
Adwokat Ostaszewski: A więc to była raczej kara.
Świadek: Przypuszczam, że raczej tak.
Adwokat Ostaszewski: Więcej pytań nie mam.
Przewodniczący: Zwalniam świadka.