Poniższe strony zawierają wyciąg z protokołu zeznań dr. Karela Sperbera KSI.
Wyjątek ze sprawozdania dr. Karela Sperbera o Oświęcimiu i innych obozach koncentracyjnych.
Pociąg zatrzymał się rano, o godz. 9.50 i zobaczyłem oświetlony napis „Auschwitz”. Rozkazano nam wyjść i ustawić się w rzędach po pięciu. Ogólna liczba nas była 89, wszystkie europejskie narodowości, w tym jeden niemiecki hrabia, wielu Czechów, kilku Polaków i Żydów. Następnie otoczyło nas ok. 20 młodych SS-manów uzbrojonych w automatyczne karabiny i kazano nam maszerować. Nikt nie mówił, byliśmy za bardzo zajęci, starając się normalnie maszerować. Strażacy rozmawiali między sobą i słyszałem różne niemieckie dialekty, przeważnie bawarski i austriacki. Po ok. trzech kwadransach marszu przez tak jak gdyby bardzo złe pola zauważyłem nasz obóz, otoczony białymi wysokimi słupami zaopatrzonymi w światło elektryczne ponad białą ścianą. Gdyśmy się zbliżyli, zobaczyłem wielopiętrowe domy, które zdawały mi się dość duże. Zatrzymaliśmy się przed wielką, pomalowaną na biało bramą, nad którą był napis dużymi literami: „Arbeit macht frei” – „Praca oswobadza”.
Gdy opowiedziałem moje przeżycia, pytałem o obóz, lecz niewiele mi odpowiedziano. Ktoś pierwszy powiedział mi, że rano dostanę numer ok. 82000, że w tym obozie jest ok. 18 tys. [ludzi] i że więcej powiedzieć mi nie może, lecz że mogę sobie myśleć, co mi się podoba. Powiedziano mi, że jest szpital obozowy składający się z trzech baraków, urządzony na więcej niż 2 tys. pacjentów, i że tyfus w obozie szaleje. Ostatnio zatrudniono wielu więzionych w obozie lekarzy.
Co rano musieliśmy odbywać ćwiczenia i maszerowanie, a także „Mützen ab, Mützen auf” co znaczy chwycenie czapki w prawą rękę i zwrócenie głowy w lewo, potem na „Auf”, nałożyć trzeba było czapkę z powrotem na głowę. Każdy SS-man musiał być w każdej okoliczności w taki sposób pozdrawiany, pominięcie tego było karalną obrazą. Niektórzy ze starszych mężczyzn dość prędko okazywali oznaki zmęczenia po długich godzinach wystawania i maszerowania. Przed przejściem się podłoga izby musiała być myta i niewytarta, a wszyscy musieli zdjąć obuwie i skarpetki i stać boso. Było dość zimno na tej mokrej podłodze…
W drugim dniu jeden ze starszych izby w izbie następnej od mojej uderzył jednego z nowych przybyszów, Norwega – jego brat chciał w jego obronie zaatakować tego starszego izbowego.
To zostało zameldowane przy apelu SS-komendantowi bloku i kiedy czekaliśmy, aby nas porachowano, usłyszeliśmy dźwięk, jakby ktoś rzucił ciałem o podłogę, i odgłosy okrutnej walki w izbie starszego bloku, co trwało ze 12 min, po czym SS-man wyszedł, ciężko oddychając, i rozpoczął swoje zwykłe liczenie. Po apelu widziałem tych dwóch braci Norwegów, potężnie zbudowanych mężczyzn, wysokich [na] ok. 6 stóp 4 cale, jak ich wynoszono nieżywych. Wtedy zrozumiałem, co te okrzyki oznaczały i dlatego SS-man tak ciężko oddychał.
Czwartego dnia rano starszy blokowy przyszedł po mnie i kazał mi pójść do szpitala, w którym będę pracował. Było nas trzech: dwóch polskich doktorów, chirurg nazywał się Grabciński [Grabczyński], lekarz i ja. Był zimny grudniowy dzień, a [blokowy] poprowadził nas do bloku 28., gdzie był napis „Choroby wewnętrzne”. Musieliśmy się zupełnie rozebrać i ołówkiem niedającym się zatrzeć wypisano nam numer na piersiach i na lewych ramionach. Na karcie rejestracyjnej oznaczono numer, nazwisko i narodowość. Kazano nam wszystkie nasze ubrania razem zebrać, zrobić z nich schludne zawiniątko i pozostawić w klatce schodowej, a następnie przejść do poczekalni. Wtedy to doznałem po raz pierwszy wstrząsu. Po obu stronach pokoju były prycze zajęte przez pacjentów, w środku ok. stu nagich istot, w pokoju smród. Poza drzwiami leżał jeden zupełnie wyczerpany, inny jak szkielet leżał martwy, inny znów na noszach, miał złamaną nogę bez bandaża lub łupek, jedno oko zupełnie czarne i wysadzone. Wszyscy inni okropnie chudzi, z napuchniętymi nogami, o objętości trzykrotnie większej niż normalnie, przypominającymi Elephantiasis – twarze co najmniej podwójnej objętości [w porównaniu do] normalnej, bardzo nabrzmiałe, zwłaszcza pod oczami. Wielu miało duże rany, [na] 8–10 cali, z dużymi, żółtymi cieknącymi ropniakami, bez bandaży; inni, leżąc na pryczach, umierali z wyczerpania. Grabczyński i ja spojrzeliśmy jeden na drugiego z przestrachem na twarzach, bez jednego słowa. Tak okropnie bolesnego widoku nie oglądałem jeszcze w mym życiu, chociaż przekonałem się, że musiałem przyzwyczaić się na bardzo długi czas do znacznie gorszych.
O godz. 9.30 czekaliśmy w dużym pokoju ambulatoryjnym na przyjście doktora SS. Wręczyliśmy mu nasze karty i musieliśmy stać bardzo spokojnie. Naturalnie wszyscy byliśmy zupełnie nadzy i my trzej doktorzy, chociaż straciliśmy trochę na wadze, byliśmy zdrowymi osobnikami w porównaniu do tych żyjących trupów. Stanęliśmy na baczność, gdy doktor SS wszedł w towarzystwie starszego bloku szpitalnego i jednego SS-mana. My trzej doktorzy zostaliśmy wywołani na czoło, „w tył zwrot, dobrze, ubrać się”. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na te biedne istoty – wszyscy z nich z trudem się poruszali – i wyszliśmy na schody, podjęliśmy nasze ubranie, ubraliśmy się i zostaliśmy skierowani naprzeciw do bloku 21., na oddział chirurgiczny. Poszedłem do prawego skrzydła, a Grabciński do lewego, na parterze.
Co za okropny smród uderzył mnie w twarz, omal się nie wywróciłem. Parter był podzielony na dwa duże oddziały. W każdym było ok. 400 koi, a w każdej koi co najmniej trzech, a czasem czterech pacjentów, prawie wszyscy z dużymi, zakażonymi otwartymi ranami (phlegmonosa cellulitis) o takich rozmiarach, jakich chirurg nigdy normalnie nie widzi. Bandażowano ich dwa razy w tygodniu, tylko papierami-bandażami, które trzymały się najwyżej 10, a czasem 5 min. Poza tym przesiąknięci byli masami ropy, która spływała z ich członków na innych pacjentów albo w słomiane materace, które naturalnie szybko gniły. W niektórych kojach między żyjącymi leżał jeden, a czasem nawet dwa trupy. Nie było dla mnie miejsca w małym pokoiku oddzielonym od sali wąskimi szafkami – tak że komendant sali, w cywilu policjant i dobre chłopisko, kazał mi spać na sali między pacjentami.
Do moich obowiązków należało wynoszenie pełnych kubłów, roznoszenie herbaty o 5.30 rano, zupy o 11.30 i chleba o 14.30, wynoszenie razem z pielęgniarzem zwłok, pomoc przy opatrunkach przed południem, szorowanie podłogi w sali i na korytarzu, usuwanie śniegu sprzed drzwi frontowych i utrzymywanie w czystości klozetu. Musiałem prócz tego każdego razu, jeśli to było potrzebne, zastępować portiera, wyładowywać węglarki i nosić węgiel, pomagać przy odwszeniu przybywających, nosić zawszone koce i bieliznę do gazowania i przynosić czyste, a po godzinach pracy pomagać przy odwszeniu więźniów na zwykłych blokach. Nie można było stać i rozglądać się, a palenie w czasie pracy było surowo wzbronione. Pozwolono mi tylko zatrzymać chusteczkę do nosa podczas pracy i papierosy lub tabakę po pracy. Wkrótce zaprzyjaźniłem się z kilkoma Niemcami, od których trochę się dowiedziałem o obozie, ale większa ich część była szorstka wobec mnie jako nowego i wszystkiego ode mnie wymagano – abym pierwszy wstawał rano do roboty i pracował cały dzień przy żywieniu możliwe jak najskromniejszym. Kładłem się, gdy wszystko było zrobione.
Dla lepszej orientacji chciałbym teraz przedstawić całe sprawozdanie z organizacji i metod gestapo stosowanych w obozach koncentracyjnych.
W krótkim czasie po rozpoczęciu wojny było jeszcze więcej obozów. Oświęcim (Birkenau) koło Katowic na Górnym Śląsku, 1939–1940, Majdanek w Lublinie w centralnej Polsce, Stutthof koło Gdańska, Flossenbürg na granicy czesko-bawarskiej 1939 r., Groß-Rosen koło Wrocławia, Ryga na Łotwie, Bergen-Belsen koło Hanoweru, Mittelbau w środkowych Niemczech i S III w Turyngii – to były główne obozy. Każdy z nich miał wiele filii, gdzie [więźniowie] jak niewolnicy pracowali dla niemieckiego przemysłu wojennego.
Najgorszym obozem eksterminacyjnym (do wytraceń ludzi) był niestety Oświęcim z Birkenau. Zajmował powierzchnię ok. 12 mil kwadratowych, przy czym sam obóz, który mieścił się w dawnych koszarach kawalerii, oddalony był od miasta Oświęcim [o] ok. 2,5 mili (ang.). Gdy tylko Niemcy zdobyli Górny Śląsk, rozpoczęli koszary te zamieniać w obóz koncentracyjny. Dlatego 35 niemieckich więźniów długoterminowych – wszyscy z nich byli przestępcami pospolitymi –przeniesiono z Sachsenhausen [koło] Oranienburga do Oświęcimia, gdzie dano ich na ważne (kluczowe) stanowiska. Pozwolono im mieć długie włosy i nosić dobre ubranie i nie wolno im było się zdradzać z tym, że są przestępcami pospolitymi. Byli oni traktowani jako tzw. honorowi więźniowie. Numery wydawano systematycznie nowo przybyłym i jeśli któryś umarł, jego numeru nie dawano innemu nowo przybywającemu, jak to działo się w innych obozach koncentracyjnych. Häftlingów (więźniów) dzielono na specjalne kategorie prócz narodowości.
Pierwszym komendantem Oświęcimia był Obersturmbannführer Höß, liczący 40 lat Prusak, jeden z największych morderców, jakich kiedykolwiek znał świat, i zaufany przyjaciel Himmlera. Pierwszym kierownikiem obozu był Hauptsturmführer Aumeier, wysoki na 5 stóp i 2 cale Bawarczyk, stary członek partii nazistowskiej i poseł do Reichstagu z okręgu bawarskiego. Jego zastępca i następca Hauptsturmführer Schwarz był jednym z największych bydlaków, jakich widziałem, a widziałem ich wiele.
Kierownik obozu Birkenau Hauptsturmführer Schwarzgruber [Schwarzhuber]– kontroler wytępień, lekarz oficer, grał dużą rolę pod kierownictwem Standartenführera dr. Lollinga, lekarza oficera, któremu podlegały wszystkie obozy koncentracyjne w Niemczech; byli to także kryminaliści najgorszego sortu. Sturmbannführer (major SS) dr Wirths z Gwardii Przybocznej Hitlera (Leibstandarte [SS] Adolf Hitler), Hauptsturmführer (kapitan SS) Fischer, także z Gwardii Przybocznej Hitlera, prof. dr Clauberg, profesor ginekologii i dyrektor kliniki położniczej w Królewskiej Hucie koło Katowic, a tymczasem na uniwersytecie w Królewcu, który wystawił specjalny blok w obozie dla kobiet przeznaczonych do doświadczeń oraz porucznik Luftwaffe dr Kaufmann, który był odpowiedzialny za doświadczenia z sterylizowaniem i kastracją młodych ludzi – wszyscy oni byli fanatycznymi bydlakami. Lecz najgorszy ze wszystkich doktorów był ostatecznie Hauptsturmführer (kapitan SS) dr Entress, urodzony w Poznaniu, w Polsce, który wybierał znaczną część spośród biednych więźniów z obozów eksterminacyjnych (niszczycielskich) do komór gazowych na zabicie i tortury; o innych powiem później. Długi czas szefem Oddziału Politycznego (bezpieczeństwo) dla obozów SS był Untersturmführer (porucznik SS) Grabner, który bez żadnego powodu, z całym namysłem skazywał tysiące na bicie i zastrzelenie.
Jako głównego egzekutora należałoby przede wszystkim wymienić NCO [Non-commissioned oficer – podoficer] Hauptscharführera (R. Sgt. Major SS) Palitzscha i Oberscharführera (Sgt. Maj. [sergeant major] SS) Stiewitza, którzy byli specjalistami w znanym strzelaniu w karki, dalej Oberscharführera (Sgt. SS) Klehra z personelu lekarskiego, który własnoręcznie zabił przynajmniej ze 30 tys. [osób] przez zastrzyki dosercowe kwasu karbolowego, a przede wszystkim Hauptsturmführera (Reg. Sgt.Maj. [Regimental sergeant major] SS) Molla, bawarskiego rzeźnika z wyglądu i zachowania, który razem z Unterscharführerem (kapral SS) Scherthem z Wiednia, należącym do pułku SS Führera, są odpowiedzialni za komory gazowe, krematoria i, co najgorsze, tzw. kompanie karne.
Dla wewnętrznej komendy i kontroli wybrany został przez SS [tzw.] starszy obozu – był nim do 1943 r. więzień nr 1 Bruno Brodniewicz, niemiecki przestępca pospolity, bardzo silnie zbudowany, już od 10 lat więziony, z zawodu kowal i nielitościwy, fanatyczny zabójca, który pracował ręka w rękę z kierownikiem obozu i oddziałem bezpieczeństwa. Był zawsze elegancko ubrany i nigdy się go nie widziało bez dużego, ciężkiego nahaju. Każdy musiał pozdrawiać go zdjęciem czapki, a kto tego nie uczynił, był zawsze karany, ponieważ SS informowane było o najbardziej wewnętrznych sprawach.
Chciałbym tu napiętnować dr. Deringa, warszawskiego lekarza położnika, który został głównym chirurgiem i który przeprowadzał wszystkie operacje doświadczalne na kobietach i kastracje mężczyzn; bardzo często na własną odpowiedzialność wielu wysyłał na śmierć. W uznaniu za jego pracę [pozwolono mu] jako ochotnikowi pracować dla Niemców i zwolniono go; potem pracował w klinice prof. Clauberga – był głównym [lekarzem] przeprowadzającym doświadczenia na kobietach w Oświęcimiu. Zmienił on narodowość z polskiej na niemiecką.
Przy opisie obozu muszę wspomnieć o okropnym bloku 11., położonym w prawym rogu obozu. Był on ustawiony odmiennie od wszystkich innych bloków, gdzie przestrzeń między dwoma blokami była otwarta – wysoki mur z cegły oddzielał ten blok od bloku 10. Przez bramę mogły wjeżdżać tam z drogi platformy i węglarki. Na wprost bramy była na ścianie duża czarna deska w kształcie dyska, a przed nią na ziemi [leżał] zawsze świeży żółty piasek. W lewym rogu stały szubienice, a jedna, tzw. drzewo, stała po prawej stronie. W piwnicy bloku 11. były bunkry (cele więzienne) rozmaitych kształtów i rozmiarów. W suterenach i na parterze mieszkała kompania karna, dalej oddział kwarantanny. Były tam duże cele ze światłem dziennym, ciemne cele bez światła i małe cele z niskim sufitem. Drzwi otwierano i zamykano tylko na dzwonek SS-mana, który tam był przez cały dzień i który nazywał się Bunkermeister (dozorca bunkra). Dozorcą więziennym, mężczyzną silnym, specjalnie wybranym, był początkowo Kurt Pennewitz z Lipska, z zawodu rzeźnik, z którym potem bardzo dobrze się zaznajomiłem. W 1943 r. jego następcą został Jacob, łotewski Żyd, rzeczywiście bardzo silny mężczyzna, który swego czasu był partnerem Maksa Schmelinga w boksie.
Żółty piasek przed czarną deską był miejscem egzekucji tysięcy więźniów, mężczyzn i kobiet, i setki cywilnych osób na nim tracono. Byłem tam na rozkaz kilkakrotnie, jednego razu podczas masowej egzekucji 480 ludzi.
Wielu więźniów było tam traconych – za branie udziału przed laty w ruchu antynazistowskim, za dostarczanie alkoholu do obozu albo za sprzedaż złotych zębów ze swej szczęki, albo za zatrzymanie jakiegoś kosztownego pierścionka jako pamiątki z domu. Przepisową komisję tworzyli [przy] tym kierownik obozu, przedstawiciel Oddziału Politycznego obozu, lekarz SS i NCO odpowiedzialni za prawidłowy raport, który jednocześnie pełnił rolę egzekutora. Jeśli więzień przeznaczony na zastrzelenie był kobietą, mógł mieć na sobie koszulę, jeśli mężczyzną, musiał być nagi. Dozorca więzienia wyprowadzał ich po dwóch i stawiał twarzą do czarnej ściany. Egzekutor posługiwał się 6-milimetrowym flobertem 10-ciostrzałowym przyłożonym bezpośrednio do tyłu głowy więźnia, w miejscu gdzie zaczyna się stos pacierzowy, i po naciśnięciu spustu wszystko szybko było skończone; broń małokalibrowa cicho strzela. Ofiara natychmiast padała naprzód w takiej pozycji jak żaba – to jest sławna rana postrzałowa w kark Niemców nazistowskich, od której wiele tysięcy ludzi zginęło.
Staliśmy już z noszami, aby zabrać natychmiast zwłoki i ładować je na węglarkę. To szło bardzo szybko i 480 ludzi zostało wykończonych w ok. pół godziny. Świeży żółty piasek rzucono na górę czerwonej, krwawej ściany. Nigdy nie było żadnych wypadków oporu.
Ofiary po największej części szły na śmierć ze skupionym wyrazem twarzy, czasem śmiejąc się i przeklinając Niemców, przepowiadając, że poniosą za to długą karę i życząc im wiecznego piekła.
Blok 11. był miejscem, gdzie wymierzano kary chłosty, 25–100 uderzeń w siedzenie za bardzo małe wykroczenie. Wymierzano [je] w regularnych odstępach czasu pod nadzorem kierownika obozu i doktora SS. Był tam specjalnie sporządzony stół, gdzie ofiara musiała się kłaść i gdzie bito [ją] wężem gumowym, wewnątrz którego był drut. Czasem chłosta wymierzana była przez dwóch ludzi, jeden bił z jednej, a drugi z drugiej strony. Bardzo często ofiary były bite na zewnątrz bloku, na oczach całego obozu. Główni więźniowie, dobrze odżywieni i silni, rzadko SS-mani, dokonywali na rozkaz te chłosty.
[Pewna] matka z dwojgiem swych dzieci, przypuszczalnie siedmio- i trzyletnim, ukrywała się gdzieś w Polsce, aby uniknąć więzienia i zesłania do obozu. Oboje dzieci umieszczono na bloku 11., nie wiedziały, gdzie jest ich matka, lecz SS uważało, że starsze dziecko wiedziało i chciało ją odnaleźć. Wzięli to niewinne dziecko o płowych włosach, z niej zdarli zupełnie (do gołego) ubranie i olbrzymi [na] cztery stopy i trzy cale (190,5 cm), silny SS[-man] wymierzył jej, bijąc z całej siły, 50 uderzeń ciężką, gumową pałką. Nie mogliśmy wprost [tego] znieść, serce nam krwawiło, gdy słyszeliśmy ten krzyk, naturalnie biedna umarła pół godziny później.
Małe cele na bloku 11. miały 40 cali kwadratowych i wysokość około pięciu stóp i dwóch cali. Służyły one specjalnemu rodzajowi drobnych ukarań, tzn. aresztowi na stojąco, który trwał przez noc. Ja osobiście oficjalnie zostałem ukarany dlatego, że podał mnie do raportu kierownik Stiewitz za to, że podczas godzin pracy zapaliłem niedopałek papierosa. W dużej łazience byliśmy zajęci przy odwszeniu stu zupełnie zawszonych więźniów i wówczas to, zdenerwowany i zbrzydzony tym brudem i smrodem, zapaliłem niedopałek. Stiewitz zobaczył mnie przez okno bloku położonego naprzeciw, w którym wtedy przeprowadzał inspekcję. Zaraz zapytał się o mój numer. Trzy tygodnie później, myśląc każdej godziny o tym, co mnie spotka, zostałem w drodze urzędowej zasądzony na areszt na stojąco przez pięć nocy. To znaczyło, że za dnia się pracowało, a o godz. 8.00 wieczorem strażnik zbierał wszystkich tych, którzy mieli być ukarani, i odprowadzał ich na blok 11. Po czterech–pięciu było wciśniętych do tych małych cel, wszyscy razem ściśnięci, niepodobna było położyć się czy usiąść, nawet stać i spać. Naturalnie o 6.30 rano wszystkich wyrzucano z celi, aby szli znów do roboty. Taka kara odpowiednio trwała 5, 10 lub 20 nocy. Byłem dość szczęśliwy, jeżeli udało mi się trochę spocząć w ciągu dnia. Dla niektórych moich towarzyszy, którzy w ciągu dnia ciężko pracowali na dworze, 10 nocy takiej kary odbijało się na wszelki sposób fatalnie.
Tzw. drzewo służyło do wieszania więźniów za ręce, które mieli skrępowane do tyłu. Wieszano ich w ten sposób, że ich stopy były na 10 cali nad ziemią, to pozwalało na przesłuchiwanie ich i w istocie było straszną torturą – wielu połamało ręce w przegubie, lecz nie mogli być potem leczeni w szpitalu. Ta kara została uchylona w 1943 r.
W lecie 1942 r. przeprowadzono pierwsze doświadczenie z cyjankiem potasu, dotąd używano go tylko do wykadzania betonowych domów przed pluskwami i wszami. Użyto [go na] ośmiu wysokich [rangą] rosyjskich oficerach w celi bloku 11. O śmiertelnym rezultacie doniósł Berlinowi Hauptsturmführer (kapitan SS) Fritzsch i ten środek został przyjęty do szybkiego, masowego wytracania tysięcy ludzi.
Blok 10., który początkowo był długim blokiem, w 1943 r. przemieniony został według wskazówek prof. Clauberga i Hauptsturmführera (major SS) dr. Wirthsa w blok eksperymentalny dla kobiet. Pewnego wieczoru zwołany został cały personel szpitalny i wyekwipowany w wiadra, miotły i szczotki. Wszystkim doktorom, pielęgniarzom i porządkowym rozkazano czyścić i przygotować blok 10. Niektórym kazano nosić wodę z daleka. Razem było nas ok. stu przy tej pracy i o godz. 10.00 w nocy porządek był zrobiony. Następnego dnia przyniesiono tam nowe koce, a na drzwiach umieszczono napis „Krankenhaus”. Dwa dni później przyjechało pięć pielęgniarek z obozu kobiet w Birkenau razem z prof. Claubergiem i małym człowieczkiem podobnym do małpy, który nosił buty z cholewami i piórko za kapeluszem, a który potem stale przyjeżdżał swoim małym wozem. Następnego dnia kazano nam przygotować w dużej łazience do odwszenia jakichś nowych więźniów. Przybyło 150 kobiet w dużym transporcie i wmaszerowało do obozu, a następnie do łazienki. Młode dziewczęta, 17–18 lat, kobiety pomiędzy 20 a 30 [rokiem życiem], starsze kobiety ok. 50–60 lat, niektóre w ciąży, wszystkie czyste i dobrze ubrane, składały się na tę liczbę, a towarzyszyły im kilka okropnie wyglądających strażniczek SS, które miały pistolety, nahaje i psy, a także kilku młodych SS-manów, a za nimi kierownik obozu nr 2 Hauptsturmführer (kapitan SS) Schwaatel, gruby Bawarczyk, podobny do Göringa. W cywilu, zanim Hitler doszedł do władzy, pracował on jako chłopak stajenny. Pięć pielęgniarek miało nożyczki i żyletki i rozkazano kobietom rozebrać się do naga. Były napędzane do tego przez strażników, którzy krzyczeli i kopali je. Pielęgniarki poczęły strzyc włosy na głowach i po ciele. Myśmy czekali za piecem, tak że musieliśmy się przyglądać tej okropnej scenie.
Młodzi SS-manni bawili się, wskazując i dotykając palcami biedne, nagie kobiety. Kiedy były już do czysta wygolone, pielęgniarki otrzymały rozkaz odwszenia ich. Komendant Schwaatl, niezadowolony ze sposobu, w jaki to robiły, odprawił je i kazał mężczyznom, a m.in. nam, zabrać się do tego. Było to oburzające. Biedne kobiety zakrywały sobie twarze rękoma, wstydząc się okropnie. Kazano nam nacierać je naftą na całym ciele – a nie potrzebuję chyba mówić, jak głęboko czuję się upokorzony – i tylko [dlatego, że zostałem] zmuszony, robiłem to. Po kąpieli wydano im wydezynfekowane stare rosyjskie mundury wojskowe i małe, wielkości chusteczki do nosa, kolorowe chustki, aby mogły przykryć swe wygolone głowy. Wszystkie włosy musiały być zebrane i bezwarunkowo nie wolno ich było palić. Przypuszczam, że posłużyły one potem do wyrobu materaców lub podobnych przedmiotów dla państwa niemieckiego.
Następnie te biedne, torturowane kobiety wmaszerowały do bloku 10., gdzie miały stać [się] ludzkimi królikami doświadczalnymi. Praca naukowa, dla której zostały zatrzymane, polegała na poddawaniu ich naświetlaniom promieniami Roentgena i w tym celu zostały tam zainstalowane olbrzymie aparaty rentgenowskie i urządzono ginekologiczną salę operacyjną, gdzie dokonywano na [więźniarkach] sztucznych zapłodnień, sztucznie wszczepiano komórki rakowe do macic, poddawano prądowi powietrza narządy intymne, przeszczepiano jajniki, dokonywano tam także kastracji promieniami Röntgena. Doktorzy SS ćwiczyli na nich przeprowadzanie operacji ginekologicznych. Czasem te biedne stworzenia były używane do zaspokojenia zmysłowych chuci mężczyzn po przeprowadzeniu doświadczeń ze sterylizacji jąder promieniami Roentgena albo po zupełnej lub częściowej ich kastracji. Prof. Clauberg był komendantem tego oddziału, a dr Dering i stary więzień prof. Salomon byli tymi, którzy przeprowadzili najwięcej takich operacji. Dużo mówiono o odkryciach naukowych, ale ja wiem ostatecznie, że absolutnie nic nowego nie odkryto podczas tych doświadczeń. Blok ten później został kompletnie zapełniony i przebywało w nim razem 500 kobiet.
Inną bardzo pospolitą karą za drobniejsze przestępstwa, takie jak małe spóźnienie się na zbiórkę albo powolne wychodzenie z baraków czy złe maszerowanie, był tzw. sport. Kilku mężczyzn albo wszyscy kapo, albo cała pracująca grupa, a nieraz cały barak, mieli nakazane wyjść i na komendę jednego albo więcej SS-manów i się zaczynało. „Biegnij, padnij, powstań, biegnij, marsz, marsz, padnij, biegnij, padnij, marsz” itd. przez ok. pół godziny. Potem kazali nam toczyć się po ziemi, tak że w czasie niepogody każdy z nas nasiąkł wilgocią i pokryty był błotem. SS-mani wchodzili pomiędzy więźniów i kopali ich w twarze albo w żołądek, jeżeli uważali, że więźniowie nie włożyli w to wszystkich sił swych. Używali wtedy nahajów, jeżeli im przyszła na to ochota. Następnie, gdy wszyscy więźniowie byli już zupełnie wyczerpani, SS-mani szczuli ich swymi psami, tak że często więźniowie byli bardzo paskudnie pokąsani w nogi i ramiona. Po 2 godz. takiej musztry każdy z nas był półżywy ze zmęczenia.
Pamiętam, jak niedługo po moim przybyciu do obozu NCO SS Klehr wziął pięciu z nas na taką musztrę, ponieważ jeden Polak, który nie rozumiał dobrze po niemiecku, na komendę „Obróć się w lewo” zrobił obrót w prawo. Stałem koło niego i [mnie oraz] czterech innych najbliższych kazano poddać karze „sportu”. Trwało to ponad 2 godz. Doktor holenderski umarł w godzinę później, lekarz Polak, ponad 50-letni, był potem w szpitalu przez trzy tygodnie, a my trzej pozostali byliśmy kompletnie wyczerpani. Przypominam sobie, że przez dwa tygodnie trudno mi było włazić i wyłazić z mojej koi, bo każda kość mnie bolała tak, jakbym miał je połamane.
Pierwsze masowe transporty poczęły przychodzić do Oświęcimia w kwietniu 1942 r. ze Słowacji. Przeważnie młodzi mężczyźni i kobiety. Kiedy przestępowali progi obozu, byli witani przez hałaśliwą kapelę obozową złożoną ze 160 muzyków. W tym czasie nie było komór gazowych, ale biedni ludzie ginęli jak muchy na tyfus, byli zatłuczeni pałkami na śmierć. Nas 18 tys. młodych mężczyzn – szczególnie silnych i użytecznych robotników – po roku zaledwie 210 zostało przy życiu.
Pierwszy ze słowackich kobiecych transportów liczył ok. 800 młodych dziewcząt w wieku od 15–21 lat. To jest fakt, który zdarzył się w 1942 r., a opowiadała mi o tym młoda narzeczona jednego z moich przyjaciół lekarzy, Jakabovit. Wszystkie te dziewczęta musiały rozebrać się przed frontem dużej liczby SS-manów. Dr Entress badał każdą z nich własnoręcznie, żeby stwierdzić, czy jeszcze jest dziewicą. Każda dziewczyna, która już nie była dziewicą, musiała przejść na bok. Lecz te, które jeszcze były dziewicami, bezpośrednio oddawane były czekającym SS-manom do natychmiastowej defloracji. Biedne ładne, młode dziewczęta! Po pół godzinie badanie zostało wstrzymane przez kierownika obozu kpt. Aumeiera, dla którego to było za dużo, chociaż skądinąd znany on był jako bezlitosny zabójca.
Do 1942 r. wszystkie zwłoki zostały pochowane w masowym grobie na terenach mniejszego obozu Birkenau. Na początku 1942 r. krematorium I zamaskowane było jako duży schron przeciwlotniczy dla ludzi pracujących w polu, a ludzie pracujący w polu znali go tylko z jego wysokiego komina. Było ono wystawione kilka jardów od wejścia do głównego obozu w Oświęcimiu, akuratnie naprzeciw rewiru SS (oddział chorych). We wrześniu 1942 r. na rozkaz z Berlina wprowadzono komory gazowe, po pomyślnym wyniku doświadczeń z ośmioma oficerami rosyjskimi na bloku 11. [Pierwsza] mieściła się w małym drewnianym baraku położonym w odległości ok. 0,75 mili od obozu Birkenau. Wkrótce potem przyszedł rozkaz kompletnego urządzenia trzech jak najbardziej nowoczesnych krematoriów z dużymi komorami gazowymi. W ten sposób stały się one największymi rzeźniami świata, jakie kiedykolwiek były poza obozem Birkenau. Instalacje piecowe zostały wykonane przez specjalną fabrykę, a były urządzone do palenia ropą i koksem.
Począwszy od września 1942 r. transporty przybywały dniem i nocą ze wszystkich krajów europejskich, czasami pięć–sześć w ciągu 24 godz. Działo to się zwykle w ok. trzy tygodnie po zajęciu przez armię niemiecką jakiegoś nowego terytorium. Nazywano je wybierani Rosenberga. Kiedy wszystkich Żydów umieszczono w gettach, starszy getta w wielu razach – był to główny rabin albo jakaś inna osobistość – otrzymywał rozkaz wybrania tysiąca zdrowych ludzi do robót w fabrykach w Niemczech lub Polsce. Miano im pozwolić zabrać ze sobą swe rodziny, rodziców i dziadków, jeśli chcieli, a także mogli zabrać wszystkie swe rzeczy osobiste. Mówiono im, że będą musieli pracować, ale będą mogli żyć ze swymi rodzinami. Kobietom i starszym ludziom miała być przydzielona lżejsza praca. Bardzo starym i chorym oraz dzieciom miały być zapewnione rozmaite ułatwienia. Ludzie ci naturalnie w to uwierzyli.
Zabierano ich transportami, pociągiem składającym się z wagonów bydlęcych, przeważnie wyposażonym w bardzo skromne urządzenia sanitarne. Do wagonu ładowano po 50–60 osób, pociąg składał się z 30–40 wagonów, jeden transport liczył zatem 1300–3500 ludzi. Doradzano im także zabrać żywność na kilka dni, tłumacząc to tym, że muszą ją mieć po przybyciu na miejsce, gdyż początkowo mogą być pewne braki organizacyjne co do wyżywienia. Wagony były pieczętowane i strzeżone przez SS. Pociągi przyjeżdżały na specjalną, zrobioną tymczasowo bocznicę pomiędzy Oświęcimiem a jednym z głównych obozów. Zawsze byli przy tym obecni jeden albo dwaj lekarze oraz duża liczba strażników i partia robotników złożona z więźniów.
Kiedy wszyscy wyszli z wagonów, wydawano ludziom rozkaz, aby zostawili swe ciężkie bagaże i stanęli na boku. Opanowywały ich wówczas po raz pierwszy obawa i troska. Lecz oficer służbowy SS tłumaczył im, że otrzymają swe bagaże później, w dużym obozie, gdzie się je przewiezie autami, i dlatego powinni dokładnie oznaczyć bagaże swoimi nazwiskami. Następnie wszystkim mężczyznom kazano stanąć po lewej, a kobietom i dzieciom po prawej stronie. Rozpoczynały się rozdzierające serce sceny, kiedy kobiety i dzieci zaczynały krzyczeć. Naturalnie nie chcieli oni opuścić jeden drugiego i wielu musiało być rozłączonych siłą. Wtedy rozpoczynały się krzyki i bicia. Dla SS-manów, szorstkich i nielitościwych, nie było to żadnym problemem i bardzo szybko opanowywali sytuację.
Rozpoczynała się tzw. inspekcja lekarska. Bardzo silnych ludzi w wieku 20–35 lat oddzielano od innych, czasem jakiś specjalista rzemieślnik lub handlowiec bywał także wyłączany. Następnie poddawano badaniom wszystkie kobiety i wyłączano spośród nich młode, [w wieku] 18–25 [lat]. Młode kobiety z dziećmi musiały jednak zostać, a potem wybranych mężczyzn i kobiety wprowadzano do ich właściwych obozów. Z grubsza licząc, na cały transport było osiem – dziesięć procent mężczyzn, pięć – sześć procent kobiet, a pozostałą część, 85 proc. transportu, stanowili starsi ludzie i małe dzieci, które musiały czekać dłużej, aż je zabrały samochody.
Rzeczywiście nie do zniesienia i wprost niemożliwe do opisania były te uczucia, jakich doznawaliśmy. Musieliśmy panować nad sobą, aby móc znieść to wszystko. Miłe, małe i starsze, dzieci, dobrze wychowane i pięknie ubrane, piękne kobiety, biedni starsi ludzie, ułomni i chorzy oraz tysiące ludzi w kwiecie wieku, często u szczytu swego [rozwoju] zawodowego. Nie mogę nigdy zapomnieć wejrzenia tych biednych małych dzieci, lecz – chwała Bogu – one nie wiedziały, co się z nimi stanie, i jeszcze nie traciły nadziei, że wszystko będzie dobrze. Wielu ludzi, zwłaszcza kobiety, których mężowie zostali zabrani, zdawały się przeczuwać coś złego. SS-mani guzdrali się koło bagaży i bardzo często widzieliśmy, jak napychali sobie czymś kieszenie. Duże węglarki przyjeżdżały i ludzi przynaglano do wsiadania za pomocą kopnięć i bicia.
Kiedy wozy były pełne, ruszały do dezynfekcji. Towarzyszyły temu krzyki małych dzieci, potrącanych w tym wściekłym ścisku i wepchniętych na platformę. Następnie zmuszano ich do wysiadania i wejścia do dużego budynku, na którym był napis prawie we wszystkich europejskich językach: „Dezynfekcja i łaźnia”. Każdy musiał się zupełnie rozebrać, każdy dostawał ręcznik i mydło. Mężczyznom kazano pójść na lewo, kobietom na prawo. Był tam przedpokój i duży pokój, do którego prowadziły ciężkie drzwi z napisem „Łaźnia”. Wewnątrz było coś, co wyglądało na tusze; okna były bardzo małe i było tam światło elektryczne. Drzwi i okna były szczelnie zamykane. Kiedy wszyscy ludzie wtłoczyli się do środka, stojący na zewnątrz SS-man wkładał sobie maskę gazową. Więźniowie wnosili dwa duże, galonowe żółte bębny. Wyglądały jak duże puszki na marmoladę. Był na nich napis „Cyklon” (Potassium cyanide). [W środku były] błękitne kawałki długości około cala i szerokości pół cala. Wydzielały zabójczy gaz, gdy zetknęły się z ciepłym powietrzem. SS-man otwierał szybko specjalnym narzędziem dwie lub trzy puszki i przez mały otwór, który musiał być szczelnie z zewnątrz zamknięty, rzucał kawałki cyklonu do łaźni, a następnie zamykał otwór. Można było usłyszeć ostatni, długi i bolesny, krzyk tysiąca osób. Głosy kobiece i dzieci można było łatwo odróżnić. A następnie grobowa cisza. W ciągu dwóch – pięciu minut wszyscy już nie żyli.
Tak zwane Sonderkommando, składające się z 500 silnych więźniów, którzy byli wybierani ze świeżych transportów i którzy byli zmieniani co trzy miesiące, teraz przystępowało do roboty. (Reszta, która pracowała, została zastrzelona). Kilku z maskami gazowymi otwierało drzwi i okna. Wentylatory oczyściły powietrze. Kiedy powietrze było już czyste, kilku robotników specjalistów z obcęgami otwierało szczęki trupów i wyrywało złote korony i zęby, zbierało okulary i przeszukiwało ciała zabitych, nawet pochwy (vagina) kobiece, gdzie czasem znajdowano ukryte złoto i biżuterię. Wszystko to było robione przed komendą SS. Inni więźniowie ładowali jeszcze ciepłe ciała na małe wózki na szynach, na każdym było od trzech do ośmiu trupów. Wózki te jechały wprost do krematorium. Krematoria II, III i IV w Birkenau oraz [krematorium] I w Oświęcimiu mogły w czasie pełnej akcji spalić 15–20 tys. zwłok w ciągu 24 godz. W nocy można było widzieć, jak olbrzymi ogień buchał wówczas z kominów, a zapach spalonych części organicznych, podobny do zapachu rzeźni, unosił się ustawicznie w powietrzu. Mieszkańcy obozu Birkenau mogli widzieć wszystkie przejeżdżające samochody i bardzo często mogli zauważyć, jak ambulans SS z napisem „Międzynarodowy Czerwony Krzyż” wjeżdżał załadowany drewnianymi skrzynkami zawierającymi puszki z cyklonem.
Już od wczesnego ranka dużo było pracy dla tych, którzy nie byli bezpośrednio zatrudnieni przy robotach obozowych. Budowy SS, uprawa roli na rozkaz, roboty w warsztatach DAW (Deutsche Ausrüstungswerke), które były pomocniczą fabryką dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego – te pomocnicze fabryki były przy każdym obozie. Praca była bardzo ciężka, a robotników bito nahajami i gumowymi pałkami albo strzelano za złe zachowanie lub po prostu pozostawiano ich zupełnie wyczerpanych i sami umierali. Potem rząd niemiecki wykorzystywał więźniów do robót w kopalniach, cementowniach i cegielniach, gdzie wykonywali najcięższe roboty; używano ich także do pracy w fabrykach zbrojeniowych.
Puszczono w ruch filię obozu – Buna, trzy mile od Oświęcimia, gdzie IG Farben Trust wybudowało olbrzymią fabrykę sztucznej gumy z węgla, syntetycznego alkoholu i karbidu. Pracowały tam tysiące cywilnych przymusowych robotników: Polaków, Ukraińców, Francuzów, Włochów, Rosjan, a potem 500 brytyjskich jeńców wojennych. Początkowo 2,5 tys. więźniów przyjeżdżało każdego dnia do fabryki, a po pracy nocą wracali. Później wybudowany został inny obóz, Arbeitslager Monowitz, nazwany tak od pobliskiej miejscowości, który mógł pomieścić 11 tys. więźniów. Pracujący w tej fabryce ginęli tysiącami. Następnie otwarta została cementownia w Goleszowie koło Bielska, gdzie pracowało 500 więźniów, a 1200 posłanych zostało do kopalni węgla w Jabisowicach [Jawiszowicach].
Na początku 1943 r. wyższy [rangą] komendant SS postanowił wysłać więcej więźniów do filii obozowych, aby pomagali w pracy dla niemieckiej machiny wojennej, tj. do kopalń, cementowni i fabryk ciężkiej i lekkiej broni. Postanowiono wysłać jedną partię robotników do Eintrechts- Hütte [Eintrachthütte], która leży ok. 4 i 1/3 mili na zachód od polskiego miasta Katowice. Dla mnie była to smutna sposobność, i pięć ostatnich lat odżyło w mej pamięci, kiedy znalazłem się znowu na stacji kolejowej w tym mieście. To tutaj właśnie rozpocząłem pierwszą moją podróż ku wolności po mojej ucieczce z Czechosłowacji, po okupacji w kwietniu 1939 r.
Byliśmy pod strażą 60 SS-manów i załadowano nas do wagonów bydlęcych po 50 do każdego. Po 4 godz. jazdy przybyliśmy na podwórze fabryki maszyn OSMAG, która została wystawiona przez niemieckich przemysłowców po zajęciu Polski. Przypuszczano, że my, więźniowie, zwiększymy produkcję 8,8-centymetrowych ciężkich armat ack-ack. Kierownikiem był Hauptscharführer Josef Remmele, strażnik obozów koncentracyjnych od 1933 r. i wyćwiczony w dobrze znanym obozie w Dachau. Jego zastępcą był Oberscharführer Herman Kleemann, członek [pułku] Standarte Germania, który od dwóch lat był głównym dozorcą więziennym w budzącym grozę bloku 11. w Oświęcimiu.
Maszerowaliśmy i w końcu przybyliśmy do małego obozu, składającego się z trzech bardzo brudnych baraków otoczonych zasiekami [ze] zwykłego drutu kolczastego. Oficerowie SS Aumeier [i] Schwarz wykrzykiwali na nas i dawali nam cały czas rozkazy.
Otrzymaliśmy dwa pokoje na szpital i naturalnie nie było tam sprzętu ani tym bardziej lekarstw. Pierwsi przybywający musieli przebudować obóz, od razu utworzyły się partie robocze i rozpoczęła się ciężka ziemna robota. Remmele i Kleeman byli w swoim żywiole, bo mając zupełnie swobodną rękę, mogli dawać pełny upust swoim sadystycznym naturom. Większa część z 550 więźniów, którzy przybyli z nami, została zagnana jako drużyna robocza do rozbierania starych budynków gospodarczych. Była to ciężka robota i bicie było na porządku dziennym, nawet w obecności osób cywilnych, które pracowały w fabryce. Dowodzącym tą partią robotników był niemiecki kryminalista pospolity, który zdezerterował z wojska, gdy służył w NCO. Zostało także utworzone małe komando składające się z robotników metalowców, wysłali je do warsztatów maszynowych. Starano się powiększyć liczbę specjalistów, którzy mogli być zatrudnieni w fabryce, do jakichś 1200–1500.
Przede wszystkim Niemcy starali się o stworzenie „czysto wyglądającego” obozu i naturalnie jak w każdym obozie koncentracyjnym miały być zainstalowane przewody wysokiego napięcia. Baraki drewniane [były wypełnione] częściami. Więźniowie stawiali cementowe słupy na druty elektryczne. Po dwóch tygodniach pracownik szpitalny SS objął komendę nad „szpitalem” i urządzeniami zdrowotnymi. Był on Rumunem z Besarabii z prawdziwie niemieckim nazwiskiem Godwinski. Mówił bardzo słabo po niemiecku, a mimo to jako ochotnik wstąpił do dywizji SS Totenkopf. Był jednym z niewielu SS-manów [spotkanych przeze mnie] w czasie całego mego pobytu w więzieniu, którzy mieli dobre serce – i z tego powodu nie był zanadto lubiany przez SS, prawdziwego pokroju nazistów. Spoglądali oni na niego z góry i wyrządzali mu wszystko możliwe, aby sprawić mu kłopoty i wytrącić [go] z równowagi. Były czasem rzeczywiście wprawiające w osłupienie chwile, np. kiedy Godwinski, który dopiero co powrócił z Berlina po trzytygodniowym kursie pielęgniarskim, usiłował poprawiać nas, lekarzy, lub dawać nam wskazówki. Badał on nawet na płuca i serce każdego chorego więźnia, który przychodził do szpitala. Odwiedzał trzy razy dziennie szpital i bardzo był zdumiony, gdy człowiek chory na zapalenie opłucnej, który położony rano do łóżka miał temperaturę 103 stopni [Fahrenheita], po upływie trzech czy czterech godzin nie miał jeszcze „normalnej” temperatury.
Specjalny człowiek został wyznaczony jako łącznik pomiędzy zarządem a fabryką broni. Wybierał on z nowo przybyłych najbardziej zdolnych rzemieślników oraz tych, którzy zdatni byli do ciężkiej pracy w polu. Miał on 56 lat, był to typowy junkier starego pruskiego typu. Nazwisko jego brzmiało Herr Frenzel i był oficerem za czasów I wojny. Wydawał się inteligentnym i dobrze wychowanym człowiekiem. Przychodził prawie co dzień do szpitala, aby dać sobie opatrzyć przeze mnie ranę, którą miał na sobie. Przychodził zawsze w towarzystwie kierownika obozu albo jego zastępcy. Interesował się bardzo tym, by więźniowie dobrze się mieli, i co dzień podczas inspekcji wypytywał w ludzki sposób o rozmaite sprawy osobiste. Pewnego dnia przyszedł do obozu bez strażnika SS i począł mnie wypytywać o stosunki w obozach koncentracyjnych. Ociągając się, powiedziałem mu w końcu wszystko, co tylko widziałem. Był on bardzo oburzony i powiedział mi, że zna pewne osobistości na wyższych stanowiskach w armii niemieckiej, którym musi to wszystko opowiedzieć. Trzy dni potem przy innej okazji, a był wtedy obecny strażnik SS, powiedział mi krótko, że swoim przyjaciołom wojskowym opowiedział naszą rozmowę. Przez kilka tygodni nic więcej nie słyszałem, a potem, ok. trzy tygodnie później, Frenzel przeprowadził dwóch młodych cywilnych robotników niemieckich z fabryki do obozu i ku naszemu niezwykłemu zdziwieniu począł ich gnębić, stosując na nich tzw. sport, wykrzykując do nich i kopiąc ich ku wielkiej radości SS-manów. Tych sposobów naturalnie mógł się nauczyć, przypatrując się obchodzeniu SS-manów z nami i więźniami. Chciałbym tu zaznaczyć, że to typowy przykład mentalności niemieckiej. W każdym calu Niemiec jest krwiożerczy i sadysta, i gdy Niemiec dostanie się w warunki odpowiednie, daje upust swoim najniższym instynktom. To jest dla nich bardzo charakterystyczne. Stykałem się z rozmaitymi narodami, ale nie znalazłem żadnej innej narodowości, która by miała taki procent krwiożerczości w sobie co Teutonowie.
W tym czasie niemiecka propaganda pracowała nad tzw. Katyniem – wybiciem 12 tys. polskich oficerów przez „Rosjan”. Mieliśmy możność czytania niemieckich dzienników urzędowych, które podawały informacje dokładniejsze aniżeli jakiekolwiek gazety. Jest to rzeczywiście rzeczą zdumiewającą siedzieć w najgorszym niemieckim obozie eksterminacyjnym i czytać o okropnych zbrodniach popełnionych przez inne narody, wiedząc, że Niemcy zajęli Katyń późnym latem 1941 r. To była ostatecznie bardzo głupia historyjka i uwierzyć [w nią] mogła tylko fanatycznie usposobiona ludność niemiecka, która ma bardzo krótką pamięć. Wiemy naturalnie, przez kogo te mordy zostały popełnione, kiedy widzieliśmy strzały w tył głowy takich specjalistów jak Herr Schwarz, Grabner, Aumeier, Pawicz [Palitzsch] i Stiblitz [Stiewitz] przy ich robocie niejednokrotnie kilka razy w tygodniu na bloku 11.
W obozie szalał tyfus. Doktorzy Entress Kitt i Rohde, a także Fischer co dzień odbywali przegląd chorych i każdego podejrzanego o tyfus i, naturalnie zresztą, każdego bardzo słabego wysyłali do specjalnego pokoju. Po przerwie obiadowej ci wybrani ludzie prowadzeni byli do bloku 20., gdzie zajmował się nimi Oberscharführer Klehr. Biedne te istoty, którym mówiono, że będzie się ich szczepić przeciw tyfusowi, kładziono na stole operacyjnym, dawano im dawki 5–6 cm3 czystego fenolu (carbolic acid) wprost do serca. Klehr miał długą rutynę i według naszej oceny zabił w ten sposób ok. 30 tys. [osób]; przeciętnie każdego popołudnia od 50 do 100. W razie jeśli był niedysponowany, znalazł się inny entuzjasta, więzień pomocnik, Polak Panczik z numerem więziennym 31000. Przyjaciel mój, Weiss, który pochodził z Bratysławy, musiał przy tej robocie także pomagać, przytrzymując biedne ofiary w czasie tej masakry.
Podczas godzin pracy kierownik obozu Remmele i jego zastępca urządzali sobie zabawy przez torturowanie robotników zatrudnionych przy ciężkich ziemnych robotach na okolicznych polach, szczując ich wilczurami. Rzucali oni łopatę robotnikowi, kazali mu biec i [ją] podjąć, a gdy [więzień] po nią biegł, szczuli za nim psa. To sprawiało im wielką radość. Nieraz wybierali jakiegoś starego i słabego osobnika, wprowadzali go do łaźni, kazali mu się rozebrać i na przemian stawiali go pod gorący i zimny tusz, tak długo dopóki nie umarł. Zwykle trwało to ok. 2 godz. Naturalnie w czasie tej procedury kopali i bili go, co przyśpieszało śmierć więźnia.
Była specjalna filia obozu – Kobier, ok. 12 mil od głównego obozu w Oświęcimiu, gdzie więźniowie byli zatrudnieni przy ścinaniu drzewa w okolicznych lasach. To komando składało się z ok. 150 więźniów i było eldorado dla doskonałych strzelców SS. Wdrapywali się oni na drzewa i biednych robotników wykorzystywali jako ludzkich tarcz strzelniczych. Przeciętnie co dzień w ten sposób zabijano pięciu lub sześciu więźniów, nie licząc wielu rannych. Biedny lekarz więzienny musiał sporządzać raport lekarski stwierdzający, że te wypadki śmierci nastąpiły wskutek zastrzelenia podczas ucieczki.
Szpital został rozszerzony przez dodanie jednej sali. Mieliśmy ok. 50 pacjentów dochodzących każdego dnia, a wolno nam było trzymać tylko 30. Kierownik obozu Remmele, który przeprowadzał inspekcję szpitala każdego dnia, nie lubił chorych więźniów, bo uznawał tylko dwa rodzaje więźniów: pracujących oraz nieżywych. Wypytywał o każdy wypadek i musiałem mu dokładnie objaśniać wszystko co do każdego pacjenta. Podczas tych objaśnień zawsze czekałem trwożliwie, kiedy mnie kopnie lub uderzy. Jego specjalnością było kopaniem butem. Prawie co dzień przeprowadzałem pięć–sześć operacji septycznych, ponieważ każde małe zranienie sprowadzało zakażenie. W jednej sali musiały być miliony zarazków i w tym pokoju miałem bandażować niezakażone rany i dokonywać operacji. Byłem szczęśliwy pod tym względem, że wszystkie moje operacje brzuszne, które przeprowadzałem na zwykłym stole zaimprowizowanymi instrumentami, bez sterylizowanej gazy lub bandaży, leczyły się bez żadnych septycznych komplikacji. Kiedy miała być dokonana jakaś poważniejsza operacja, Remmele przychodził, żeby się przypatrzyć, zapraszano także szefa kuchni SS, gdyż to stanowiło dla nich specjalną okazję do zabawy i rozrywki.
Przejawiła się nowa oznaka niemieckiej „kultury” w obozach koncentracyjnych. Wyższy [rangą] komendant SS, dla uprzyjemnienia pobytu więźniów, których wielu pracowało przez długie godziny dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, zadecydował o założeniu burdeli we wszystkich większych obozach w Niemczech. W tym celu pierwsze piętro w bloku 24. w głównym obozie Oświęcim zostało opróżnione. Połowa przestrzeni zamieniona została na małe pokoiki, które komfortowo wyposażono w urządzenia z gorącą i zimną wodą. Druga połowa urządzona została na mieszkalne i sypialne kwatery dla dziewcząt. Kobiety były wybierane z obozu żeńskiego w Birkenau. Większa część z nich była zawodowymi prostytutkami, aresztowanymi z powodu ich „handlu”. Lecz było tam także wiele takich, które specjalnie zostały wzięte do tej roboty; nawet młode dziewczęta, 18-, 19-letnie. Była tam i niejedna, która przyszła na ochotnika. Kazano im wszystkim dać porządne ubrania, wybrane z olbrzymiego składu („Kanada”) mieszczącego się koło krematorium, który był pod kontrolą obozowego NCO SS. Ich praca zaczynała się po godzinach roboczych. Każdy więzień miał zapłacić 2 RM, z których dziewczyna dostawała 40 fenigów, reszta szła do rąk restauratora na utrzymanie burdelu. Każdy mężczyzna był badany przez lekarza, zanim wszedł. Każdy pokój miał swój numer, a więzień z chwilą, kiedy zapłacił taksę wejściową, otrzymywał kartkę z numerem pokoju. Tak to było urządzone, że więźniowie nie wiedzieli, do której kobiety idą. Więzień mógł spędzić tam 20 min, po których był sygnał dzwonka. Zawsze pełno tam było NCO SS na straży, którzy wypatrywali przez małe okienka, jakie były w każdych drzwiach. To zdawało się zadowalać nienormalne zachcianki komendanta Schwarza i SS-manów. Po opuszczeniu pokoju więzień był ponownie badany.
Pewnego dnia na początku lipca kierownik obozu Remmele został przeniesiony do innego obozu blisko Oświęcimia, gdzie się dostał pod ściślejszą kontrolę. Były na niego złożone przez jego zwierzchników raporty o rozwiązłym życiu. Na jego miejsce przyszedł Hauptscharführer Gehring, inny ze starych specjalistów z obozu koncentracyjnego, Westfalczyk, pierwotnie wyćwiczony w Sachsenhausen – Oranienburg, a później jako kierownik bloku i dozorca w bloku grozy [nr] 11. Był on typowym Prusakiem, szeroko zbudowanym i ciężkim, o kwadratowej głowie i specjalnym głosie do wydawania komend. Znał on już Bruna z dawnych czasów z Sachsenhausen sprzed 12 lat i Bruno bardzo był zadowolony, gdy mógł go znów zobaczyć, bo wiedział, że wkrótce obóz znajdzie się pod jeszcze ściślejszym dozorem.
W tydzień po odejściu Bruna słyszeliśmy, że on kompletnie zwariował.
W trzy tygodnie później my dwaj doktorzy i wszyscy inni, którzy byli z nami w areszcie na stojąco, zostaliśmy zesłani do innego obozu na rozkaz komendanta Schwarza i nawet interwencja doktorów SS nie mogła zmienić tego rozkazu. Byliśmy trochę przerażeni, że zostaniemy wysłani do najokropniejszego obozu, jaki tylko istnieje.
Przybyliśmy do Buny – obozu, który liczył ok. 11 tys. więźniów i był położony 3 mile na wschód od Oświęcimia. Zdawało nam się, że zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie przez starszego doktora obozu komendatury szpitala. Słyszał on już o naszych kłopotach z Brunem, którego dosyć dobrze znał [– na tyle], ażeby uwierzyć w te historie, jakie on urządzał. Było tam 50 drewnianych baraków i wszyscy więźniowie pracowali w dużym gospodarstwie należącym do fabryki IG Farben, która została wybudowana kilka lat wcześniej. Tysiące biednych więźniów wówczas dało swe życie i krew. Fabryka produkowała syntetyczną benzynę i były tam warsztaty do produkcji syntetycznej gumy i karbidu. Było tam zatrudnionych 70 tys. ludzi. Większość z nich to robotnicy-niewolnicy ze wszystkich krajów. Nawet 450 jeńców wojennych brytyjskich tam pracowało. Tylko bardzo niewielu Niemców było zatrudnionych [w fabryce] i naturalnie były przez nich obsadzone główne stanowiska.
Nadeszły wiadomości, że Rosjanie przerwali niemiecki front, zajęli Częstochowę i znaleźli się już na północny zachód od miejsca, gdzie myśmy byli. W końcu przyszedł półoficjalny rozkaz, że w ciągu godziny mamy być przeniesieni do innego obozu. Każdy z nas miał spakować małe zawiniątko, włożyć to, co miał, pozwolono nam wziąć też po jednym kocu, co było dla mnie bardzo ważne z powodu zimnego, mroźnego wiatru. O godz. 5.00 po południu wydano rozkaz utworzenia kolumny. 10 tys. więźniów podzielono na 10 grup, komendę objął kierownik obozu Obersturmführer Schettel [Schöttl], a ja byłem w ostatniej grupie szpitalnej, z tyłu całej kolumny i za mną postępowała tylko grupa 15 prostytutek z obozowego burdelu. Chorzy, słabi, ranni i starzy którzy nie mogli iść, zostali pozostawieni w obozie i nadszedł wówczas dla mnie jeden z najsmutniejszych momentów w życiu, kiedy miałem pożegnać moich przyjaciół, którzy w dodatku byli moimi pacjentami. Było tam kilku takich, którzy byli słabi po operacji; jeden, który jako więzień polityczny przeszło sześć lat był w więzieniu i który miał nogę złamaną w czasie nalotu. My wszyscy powiedzieliśmy im, że mogą być spokojni, że będzie im dobrze, i staraliśmy się ich pokrzepić, lecz każdy z nas wiedział, co w rzeczywistości się z nimi stanie. Jeden 46-letni polski lekarz, który ponad trzy lata był w Oświęcimiu, z powodu artretyzmu w kolanie został odesłany z powrotem przez dr. Königa przeprowadzającego przegląd. Widzieliśmy przed sobą najbardziej znanego NCO z Oświęcimia Hauptscharführera Molla, rzeźnika bawarskiego z zawodu, a także z jego czynów. On to miał wyczyścić obóz z tej reszty, która została tam pozostawiona. Los tych więźniów został przesądzony, jak tylko ujrzeli Molla. On miał pod sobą komory gazowe i kompanię karną przez przeszło dwa lata. Zabił więcej niż 1,5 mln ludzi, bezpośrednio lub pośrednio. Wiedzieliśmy, że nasi chorzy przyjaciele nie będą mieć dużo czasu do zastanawiania się, jaki los ich spotka.
Maszerowaliśmy w 10 grupach w dość szybkim tempie drogami, które były pokryte śniegiem na jakieś 15 cali. Strażnicy SS, którzy szli w odstępach co 10 kroków, popędzali nas i krzyczeli na nas jak na zbłąkane stado bydła. Wkrótce usłyszeliśmy strzały. Okazało się, że to jakiś więzień, który chciał uciec, został zastrzelony. O godz. 1.00 w nocy wielu z nas było wyczerpanych i inni musieli im pomagać. Nosze na kółkach, które udało nam się zabrać ze sobą, musiały być pozostawione z powodu głębokiego śniegu. Zostawiliśmy je w rowach. Dołączyły się do nas kobiety z innego obozu. Chociaż czułem się bardzo osłabiony, starałem się dotrzymać marszu w umiarkowanym tempie. Mój przyjaciel lekarz, z którym byłem przez dwa lata, słabł coraz bardziej, starałem się mu pomóc wlec się przy pomocy dwóch drewnianych kijów. Więźniowie padali wzdłuż drogi po obu jej stronach. Niektórzy umierali zaraz z zimna i wyczerpania, inni od strzałów w głowę danych przez Molla, który jechał za kolumną na motocyklu – po ukończeniu „roboty” w Bunie, która zajęła mu tylko parę godzin.
O 7.00 rano następnego dnia przybyliśmy bardzo wyczerpani do małego miasteczka Nickolai, po przemaszerowaniu ok. 26 mil w głębokim śniegu. Były pewne możliwości ucieczki, ale wszyscy z nas byli zanadto zmęczeni i głodni, aby zdobyć się na konieczną na to energię. Nawet dobrze ożywieni strażnicy SS usiedli wyczerpani. Niektórzy wyżsi rangą SS-mani byli świeży i formie, gdyż jechali autami lub na motocyklach. Nasza grupa otrzymała rozkaz wejścia do małej stajni. Położyliśmy się na słomie pokotem i natychmiast zasnęliśmy. O godz. 2.00 po południu nowi strażnicy popędzili nas znowu na drogę. Każda stajnia była przez nich przeszukiwana i ci, którzy byli zanadto słabi, aby powstać, albo którzy starali się ukryć w słomie, byli po prostu w krótkiej drodze rozstrzeliwani. Dalszy marsz przedstawiał się coraz to gorzej. Nigdy nie zapomnę tej okropnej sceny. Więźniowie w cienkich, letnich bawełnianych ubraniach w okropne błękitno-białe paski, bez skarpetek, w drewniakach, ocierający swoje biedne stopy, padali jak muchy po obu stronach drogi. A przy końcu co 50 kroków upadał jeden, czekając na śmierć w śniegu albo z rąk Molla, który dalej jechał za nami.
Znów zaryzykowałem i chciałem uciec razem z przyjacielem Polakiem do lasu, przez który przechodziliśmy, ponieważ już zmierzch zaczął zapadać i byliśmy niedaleko starej niemieckiej granicy. Postanowiliśmy tam uciec. Strażnik zobaczył nas i wezwał do powrotu. Z jakiegoś powodu był dla nas litościwy.
Po dwóch dniach marszu i dziewięciu dniach jazdy pociągiem tylko mniej więcej 2000 z pierwszej liczby 4500 z naszej grupy było jeszcze przy życiu. Wciąż było paskudnie zimno i padał gęsty śnieg. Ludzie umierali z głodu i zimna. Po przybyciu do obozu, zanim nas do niego wpuszczono, zostaliśmy wysłani naprzód do dezynfekcji. Brano nas tylko po 45 naraz, tak że inni musieli czekać pod gołym niebem. Czułem, że jeszcze wytrzymam, chociaż siły mnie szybko opuszczały i zdawałem sobie sprawę, że tylko najsilniejsi będą mogli przeżyć najbliższe kilka tygodni po tych dniach głodu i zimna, fatygi i ogólnej depresji.
Czekaliśmy tam na śniegu od 11.00 przed południem do 10.00 wieczorem. O tej godzinie, kiedy nie było możliwe iść do dezynfekcji, zabrano nas do małego bloku zwanego obozem kwarantanny. Co za widok uderzył nasze oczy. Ten blok był zbudowany z zaimprowizowanych tymczasowych drewnianych baraków obliczonych normalnie na 300 osób. Nasza grupa, licząca ok. 1800 [więźniów], została wepchnięta do wewnątrz. Nie było tam okien, a tylko kilka otworów wyrąbanych w ścianie i suficie. Tłum więźniów wkrótce zagrzał się w tym zaduchu i ubrania nasze zaczęły parować, bo były wilgotne od śniegu, na którym staliśmy tak długo. Wielu upadło nieżywych albo zaczęło dogorywać. Byli tam chorzy na czerwonkę i innego rodzaju nieprzyjemne choroby. Smród był nie do opisania. W niewielu kojach, które tam były, co najmniej 10 [więźniów] starało się wepchać, aby [mogli] trochę spocząć, zmęczeni i głodni. Jedna rzecz mnie ucieszyła, a to gdy dostaliśmy trochę gorącej kawy.
BUCHENWALD
Buchenwald był nam znany jako obóz koncentracyjny nr 1. Wybudowany został za czasów pokoju i uchodził pomiędzy więźniami za jeden z najlepszych obozów. Poprzednio, gdy który z więźniów był przenoszony do Oświęcimia, zadowolony był, że dostał się do lepszych warunków, lecz teraz to przedstawiało się odmiennie. Buchenwald w tym czasie miał 130 tys.
więźniów i tylko drobna ich część zwykle pozostawała w głównym obozie, gdyż większość rozrzucona była po 80 filiach obozowych, wszyscy zatrudnieni przez niemiecki przemysł wojenny w środkowych i zachodnich Niemczech. Więźniowie musieli pracować w fabrykach samolotów, w fabrykach ciężkiej i lekkiej broni, w fabrykach czołgów, w kopalniach węgla i soli, a wiele większych filii obozowych, szczególnie w Thuryca, pobudowanych zostało specjalnie tak, aby więźniowie mogli pracować w podziemnych tunelach i kopalniach albo we wnętrzu gór przy produkcji niemieckiej tzw. tajnej broni. Niektórzy biedni robotnicy zostali zesłani do fabryk podziemnych i już nigdy słońca nie zobaczyli, gdyż nie pozwolono im stamtąd wyjść żywym, aby nie zdradzili tajemnic. [Co] trzy–cztery tygodnie bardzo słabi [więźniowie], którzy jeszcze żyli w tych filiach obozowych, byli wybierani i odsyłani do Buchenwaldu, a na ich miejsce przysyłano silniejszych. Tych słabych traktowano jako nowych przybyszów i trzymano w małym obozie, gdzie mieli z powrotem nabrać ciała i sił, tak im przynajmniej mówiono. Wprawdzie ich nie gazowano, ale pozostawiano samym sobie, tak że umierali naturalną powolną śmiercią.
Duży obóz zajęty był przez więźniów pracujących w rozmaitych urzędach administracyjnych, takich jak magazyn ubrań, komenda obozu, albo przy mechanikach pracujących w znanych obozach buchenwaldzkich. Wielu naturalnie pracowało jako sprzątający, kucharze i służący dla SS. Była tam także fabryka wyrobów optycznych, gdzie wyrabiano instrumenty optyczne, były również partie leśne, które dostarczały opał. Było tam jedno krematorium dla zwykłego użytku, a także zakład higieny i jeden izolowany „blok eksperymentalny”, gdzie na biednych ludzkich królikach doświadczalnych dokonywano prób z serum, kerozyną i innymi chemicznymi i bakteriologicznymi preparatami. Na zewnątrz obozu była duża ujeżdżalnia, która została zamieniona na pomieszczenie dla antyhitlerowskich oficerów i innych Niemców, którzy dawniej zajmowali wyższe stanowiska. Byli oni traceni strzałami w kark podczas zmyślonych badań lekarskich. Jak mi mówiono, [odbywało się] to w sposób następujący: każdy z nich miał się rozebrać i po zważeniu [go] kazano mu stanąć pod ścianą, ażeby niby to zmierzyć jego wysokość. Wówczas nieoczekiwanie strzelano do niego przez małą dziurkę, która była w ścianie.
Kierownikiem oddziału chorych był volksdeutsch z Gdańska, poprzednio NCO w polskiej armii. Wstąpił dobrowolnie do SS po [rozpoczęciu] okupacji Polski przez Niemców.
Było tam ponad 1800 więźniów zatrudnionych przy budowie podziemnej fabryki w pobliskiej górze. Fabryka ta miała służyć do produkcji benzyny syntetycznej. Przy pomocy maszyn i dynamitu zrobiono 15 tuneli. Wentylacja była bardzo skąpa. Więźniowie ładowali głazy i ziemię, jaka miała być usunięta z tuneli, na małe wózki, które wywoziły ziemię itd. na zewnątrz. Była to bardzo ciężka praca, zwłaszcza dla więźniów, którzy dostawali tylko 250 gr chleba dziennie, to znaczy ok. trzech kromek. Otrzymywali ponadto 0,5 l wodnistej zupy z brukwi i na takiej diecie musieli pracować 17 godz. dziennie. Naturalnie popędzano ich i bito, aby ich „zachęcić” do szybkiej pracy.
Cały obóz był zupełnie zawszony. Nie było możliwości umycia się i od miesięcy nie było instalacji do gazowania, tak że wszy rozmnożyły się do tego stopnia, że dosłownie były ich miliony. Na szczęście nie było tam tyfusu. Führungsstab (sztab kierujący SS) naciskał na szybką budowę fabryki i komenderujący oficer SS, starej daty brutalny nazista Hack, sięgnął po ostateczne środki, ażeby wykończyć tę robotę, tym bardziej, że na całe Niemcy były tylko trzy inne główne fabryki syntetycznej benzyny, a dwie z nich już w rękach rosyjskich. Tak że było tam pełno roboty, moc była materiałów i narzędzi. Dziennie umierało przynajmniej 11 [więźniów], a zdrowy człowiek normalnie nie wytrzymał tam dłużej niż trzy–pięć tygodni.
Tutaj po raz pierwszy widziałem jeńców wojennych, którzy znajdowali się w takich samych warunkach jak więźniowie obozów koncentracyjnych. Była tam jedna grupa robotnicza złożona z 350 Amerykanów, jeńców wojennych, którzy dostali się kilka tygodni wcześniej do niewoli w czasie ofensywy Rundstedt na Boże Narodzenie. Dostawali oni to samo jedzenie co my, które było przygotowane w kuchni obozu koncentracyjnego. Ponieważ byli „świeżymi” jeńcami, nie dostawali jeszcze paczek z Czerwonego Krzyża i po miesiącu 40 umarło z powodu złego wyżywienia i czerwonki. Oni wszyscy byli pokryci wszami.
Szpital, jeśli można tak to nazwać, był w okropnym stanie. Był tam tylko jeden pokój, który miał ok. 25 pokoi. Praktycznie biorąc, bez instrumentów i lekarstw. O leki musieliśmy prosić miejscową aptekę. Dzięki Bogu, byłem tam tylko przez trzy tygodnie, gdyż w takich warunkach nikt na świecie nie mógłby sobie wyobrazić praktykującego doktora. Mogłem tylko bardzo mało pomóc moim pacjentom i jedyną moją pracą zdawało się podpisywanie świadectw zgonu. Było tam także kilku węgierskich lekarzy, którzy nie mieli doświadczeń z obozów koncentracyjnych i którzy czuli się zupełnie bezużyteczni i pozbawieni nadziei.
Mogłem zająć miejsce jednego polskiego lekarza, który bardzo ciężko zachorował. Mógłbym powiedzieć, że nawet przy najlepszych intencjach na świecie i przy najlepszej woli nie [potrafiłbym] polepszyć tych warunków. Nie było dostatecznego materiału i wszystko stawało mi na drodze. Dziennie zgłaszało się 400–500 chorych, a mnie wolno było zwolnić od roboty 80.
To jest wyciąg rozszerzony KS1 składający się z ośmiu kartek, a odnoszący się do zeznań przesłuchiwanego pod przysięgą dr. Karela Sperbera, Rf. Nr. M.D./JAG/FS/22/667/2G/ przeze mnie 16 maja 1946 r.
(Następuje podpis i parę linii nieczytelnych pisanych ręką w języku angielskim).
Zgodność niniejszego przekładu z okazanym mi w języku angielskim sporządzonym dokumentem stwierdzam jako zaprzysiężony tłumacz sądowy.
Kraków, 20 grudnia 1946 r.
Karol Bobrzyński