Siódmy dzień rozprawy, 31 grudnia 1946 r.
Świadek Leon Banach, 41 lat, zamieszkały w Łodzi, urzędnik, w stosunku do stron obcy, zaprzysiężony.
Przewodniczący: Proszę Trybunałowi przedstawić szczegółowo, co świadkowi wiadomo w tej sprawie.
Świadek: Prosiłbym o szczegółowe pytanie, mam tyle materiału, że nie wiem o czym mówić.
Przewodniczący: Świadek był więźniem Pawiaka przez szereg lat. Proszę opowiedzieć swoje przeżycia i spostrzeżenia na Pawiaku. Kiedy świadka aresztowano?
Świadek: 30 marca 1940 r. W szponach gestapo przebywałem do 17 lipca 1944 r., do czasu mojej ucieczki. Aresztowany byłem w związku ze sprawą Koszykowej 50, nadaną przez konfidenta gestapo. Wszystkich mężczyzn aresztowano w mieszkaniu nr 8. Przewieziono najpierw na Daniłowiczowską, po miesiącu na Mokotów, potem na Pawiak, gdzie przebywałem cały czas.
Przewodniczący: Czy świadek był badany w al. Szucha?
Świadek: 30 kwietnia 1940 r. przy mnie nic specjalnie obciążającego nie znaleziono, dopatrywano się jakiejś organizacji, do której nie należeliśmy, stacji radiowej, czytania ulotek, rzeczy, o których nie słyszeliśmy. Gdy wzięto mnie na pierwszy ogień, wmawiano mi, pokazywano ulotkę, że ją znam i czytałem. Mówię, że nie znam. Pytano o radio, ja mówiłem, że o radiu nic nie wiem. Całe przesłuchanie było przy akompaniamencie bicia, z jednej strony tłumacz, z drugiej strony blondyn gestapowiec w okularach, tłukli po głowie i twarzy jak się dało. Do niczego się nie przyznałem. Po tym biciu zachowywałem się spokojnie, wykopano mnie na korytarz, biorąc następnie z tej sprawy Dobrzyńskiego. Po jakimś czasie Dobrzyński wrócił pokrwawiony, mnie znów wezwano. Podchodzę… „Teraz już wszystko wiemy. Kłamiesz, pokażemy kim jesteśmy”. Wtedy ten zbir miał grubą laskę trzcinową i mnie nią okładał. Kazano mi się położyć, położyłem się, drugi pomagał pięścią, zaczęto mnie okładać. Było mi [to] zupełnie obojętne. Byłem tak stłuczony, przekonany, że nastąpi przykry koniec, westchnąłem: niech się dzieje wola Boga. Zaczęto mnie tłuc strasznie. W końcu przestano i pytają mnie jeszcze raz o te rzeczy. Dalej mówię, że nie wiem. Znów zaczyna się ta młócka. Oni spoceni, zmordowani, ja zbity, wstaję. Zaczęli mnie okładać po twarzy. Ten drab mówi: I tak wiemy, będziesz śpiewał. W pewnym momencie podnoszę rękę do oczu i nosa, żeby się obetrzeć, a wtedy dostałem cios drugim końcem laski pod oko, w kość, tak że na oko przestałem widzieć. Momentalnie odruchowo wyciągnąłem rękę i widzę, że coś wyrosło pod okiem. Powiedzieli: My jeszcze pogadamy sobie. Wyrzucono mnie z pokoju i zaprowadzono mnie do „tramwaju” na Szucha. Tam spotkałem się z jedną więźniarką, która powiedziała: Ale panu dogodzili. Powiedziałem: No trudno. Pytała się ta niewiasta o adres, ja dam sobie radę. Byłem bardzo słaby, prosiłem o wodę. Nie wiem, czy wzbudziłem swoim wyglądem litość w wachmanie, dość, że podał mi wody. Odświeżyłem się, to było moje pierwsze przesłuchanie.
Przewodniczący: Czy widział świadek, żeby inne osoby były traktowane w podobny sposób?
Świadek: W stosunku do tych osób, które potem widziałem, uważam, że chociaż to, co mnie spotkało, było bardzo bolesne – nie mogłem spać, całe ciało miałem sine, koledzy mi przykładali ręczniki, okłady na ciało – to jednak w stosunku do tego, co widziałem potem, uważam, że to była drobnostka. Widziałem ludzi skatowanych. Ja jednak o własnych siłach przyszedłem. A byli ludzie, którzy byli przywożeni w takim stanie, że nieraz albo wyzionęli ducha w więźniarce, albo byli zakatowani na Szucha, mogę podać szereg nazwisk. Albo też byli przewożeni w takim stanie, że po kilku godzinach, a nieraz po kilku dniach, ginęli na Pawiaku. Te osoby przeważnie miały pogruchotane kości, poodbijane całe ciało, pośladki w strzępach, dziury ropne takie, że można było włożyć rękę. Nie mogli spać, od ropy był straszny smród, nie do wytrzymania. Widziałem także wypadki poparzenia, widać, że używane były narzędzia zbrodnicze. Byli więźniowie, którzy mieli poprzecinane paznokcie, ręce wyłamywano między drzwiami, przyciskano, w ten sposób gruchocząc członki. Ludzie byli tak skatowani, że nie mogli się ruszyć. Specjalne środki były używane wobec kobiet. Im polecano bez końca robić przysiady. Przyniesiono taką kobietę, robiła taką moc przysiadów, że nie mogła się zupełnie ruszyć, była zupełnie bezsilna. Tę niewiastę na drugi dzień biorą na przesłuchanie. Przynoszą, chcą podnieść, ona krzyczy, ciało było takie, że nie można było dotknąć z przemęczenia. Jeżeli chodzi o mnie, o taką szykanę, miałem karną gimnastykę we wrześniu 1940 r. Scharführerzy, którzy przebywali na Pawiaku, specjalnie dokuczali. Personel polski, który wtedy był na Pawiaku, odnosił się przyjacielsko i godnie, oni przychodzili, żeby pokazać, co znaczymy i przeprowadzali taką karną gimnastykę. Zarządzona była trzydniowa karna gimnastyka. Byłem wysportowany, silny i odporny, ta gimnastyka jednak dała mi taką szkołę, że dwie noce nie mogłem spać przez ból mięśni. Gdyby ktoś opowiadał, że po takiej gimnastyce nie można się ruszać – nie wierzyłbym. Mięśnie moje były dziwnie spuchnięte, zwłaszcza bicepsy. Były ugięcia rąk, człowiek leżał na brzuchu, zbiry niemieckie przechodziły szeregiem, waliły bykowcami. Ta karna gimnastyka była połączona z przysiadami, żabkami, bieganiem, z ćwiczeniami doprowadzającymi do tego, że ludzie chorzy na serce padali bez przytomności, trzeba ich było odnosić, silniejsi powłóczyli jeszcze jakoś nogami. Sam nie mogłem ubrać się ani jeść, a ręce mogłem podnieść tylko na kilka decymetrów w górę. Wyżej nie mogłem. To są jednak po prostu drobiazgi.
Chcę specjalnie wspomnieć à propos gimnastyki o karnych, specjalnych ćwiczeniach. Chodzi mi np. o taką rzecz, jak bardzo perfidna była gimnastyka na żużlu. Na podwórzu więziennym znajdowała się kilkumetrowa hałda wyrzuconego z kotłowni żużlu, dymiącego, gorącego. Gimnastykę tę prowadzili Bürkl i Zander, głównie ten pierwszy. Więźniowie musieli na hałdę wpełzać. Widząc ją dymiącą i gorącą wzbraniali się, następował stek wyzwisk, bicie i musieli pełzać. Na górze stawali, otrzepywali się, gasili ubrania. Te ruchy doprowadzały do śmiechu Bürkla, człowieka na pół nienormalnego. Ci ludzie poparzeni, popaleni, zadymieni, musieli się zczołgać z tej hałdy, tam zarządzano rozbieranie się i kazano nago pędzić do łaźni, gdzie puszczano wodę gorącą. Więźniowie ociągali się. Wtedy ich bito, szturchano, puszczano wrzątek albo zimną wodę na zmianę. Więźniowie poparzeni, pomordowani starali się wycofać spod ukropu. Wachmajstrowie z powrotem ich tam pchali. Ludzie wracali pod ukrop. Potem tacy poparzeni musieli biegiem pędzić do ubrań, a tymczasem ubrania były pomieszane. Na rozkaz „raz, dwa, trzy!” mieli się ubrać. Łapali za pierwszą lepszą część garderoby, narzucali na siebie i pędzili do celi. Była to makabryczna gimnastyka.
Jeszcze jedna rzecz: tak zwane chrzty Żydów. To był 1942 r. Pawiak znajdował się w getcie. Łapano Żydów na ulicy, przyprowadzano na Pawiak albo brano zwalnianych z Pawiaka. Wachmajster u bramy pytał: „Czy jesteś Żydem?” – „Jestem”. – „Czy chcesz być ochrzczony?” Żyd robił minę. Wtedy mu mówiono: „My ciebie ochrzcimy”. Wtedy brano go, szturchano, bito, przynoszono kubły wody, oblewano go, jeżeli miał brodę, to podpalano ją zapałkami. Gdy zaczynał ją gasić, maltretowano go, kopano, bito, a potem takiego „ochrzczonego” Żyda wyrzucano za bramę, szczuto psami albo strzelano.
Były specjalne udręki. Pewnego razu starego, znanego na terenie Pawiaka więźnia Bobleża, wezwano do kancelarii i odczytano mu wyrok śmierci. Ten więzień, krzywiąc się, nie wierzył, podchodzi i zapytuje, czy to jest prawda. Chwytają go, prowadzą na podwórze pod ścianę, a Zugzieher [?] wyciąga pistolet, zaś inny stojący na uboczu rzuca na tego więźnia papier umoczony w czerwonym atramencie. W tym momencie następuje huk strzałów, krzyki tego więźnia, ryk wachmajstrów. Takie to były różnorodne zabawy.
Życie na Pawiaku było naprawdę ciężkie. Mało się dziś o nim mówi. Ale ono było cięższe niż w obozach koncentracyjnych z tego powodu, że więźniowie na Pawiaku nie byli pewni dnia. W obozach prosili Boga, by ich nie chwycił tyfus, czerwonka, biegunka, żeby się nie narazić. W Pawiaku następowały okresy transportów śmierci. Überführungu w getcie. Nikt nie był pewny życia. Przebywanie na Pawiaku było nadzwyczaj nerwowe i wyczerpujące. Więźniowie modlili się i prosili Boga, by jak najprędzej wyrwać się.
Wspomnę tu o tych wozach, raczej sanitarkach, którymi przewożono więźniów na Szucha, powracający byli ranni, pokrwawieni, często trupy.
A przesłuchania na samym Pawiaku. Może mniej się ich tam odbywało. Były dwie, trzy sale do przesłuchań. Poniekąd przysłuchiwałem się, często widziałem po takim przesłuchaniu połamane krzesła, laski, poprzewracane stoły, słychać było krzyki, widziałem potem te biedne ofiary zmasakrowania. Np. pamiętam przesłuchanie w trybie błyskawicznym. To nie było przesłuchanie, tylko jakaś tragiczna komedia. Było to przesłuchanie po akcji z 17 na 18 maja 1943 r. Było to przesłuchanie pozorne, żeby tylko pokazać, że coś się robi. Zupełnie zbyteczne. Po co było tak mordować i męczyć, trzeba było raczej z nimi prędko skończyć, ale tu chodziło o wykazanie światu, że wszystko jest w porządku, że to są polscy bandyci, ludzie z Widerstandsbewegung, że to są aspołeczne jednostki.
W jaki sposób odbywało się to przesłuchanie? Odbywało się na Oddziale VI. Oddział cały opróżniono i było wzmocnione gestapo, sprowadzono gestapo z Radomia, Częstochowy i z innych miejscowości. Rozpoczęło się przesłuchanie. Ludzi było bardzo dużo, bo aresztowano pięćset osób w Warszawie, to była jedna z największych akcji. Cały dzień i całą noc bez ustanku przyjeżdżały auta z nowymi aresztowanymi. Po przesłuchaniu został przyniesiony jeden więzień, niejaki Grzela, prosty chłop, do tzw. piekarni i tam ducha wyzionął skatowany. On przed śmiercią mówił, że prosił ich: „Co wy ode mnie chcecie?” W końcu na wszystko, co oni mówili, odpowiadał „tak” i prosił Boga o lekką śmierć. Obok niego widziałem dwóch wijących się z bólu i konających więźniów.
Wspomnę jeszcze o makabrycznym przesłuchaniu magister Szczukówny. Ona była wiele razy przesłuchiwana na Szucha, inne więźniarki i lekarki opowiadały mi, jaka ta Szczukówna jest biedna, jak panicznie boi się przesłuchań. Prosiła lekarki, żeby coś zrobiły, żeby już nie szła na przesłuchania, bo nie wytrzyma, tak ją strasznie biją i szykanują, że już nie ma siły. Ostatnie jej przesłuchanie było na Pawiaku. Przyjechało gestapo i wezwano ją do kancelarii, później do pokoju przesłuchań. W pokoju przesłuchań strasznie ją mordowano, bo krzyczała, a potem przestała krzyczeć. Porządkowy mówił, że wachman kilkakrotnie przychodził po kubły zimnej wody, bo ona mdlała. Przywiązano ją do taboretu i bito, a ona mdlała. Cucono ją wodą i z powrotem bito. Pytano o to i owo, bito ją i cucono. W końcu drzwi się otwierają i widzę Szczukównę prowadzoną przez siwego gestapowca. Ona się chwieje, opiera się o pokrwawiony mur, idzie kilka kroków, ale nie ma siły i ten gestapowiec popycha ją z wyrażeniami, których nie chcę powtarzać wobec Wysokiego Sądu, ubliżającymi w najwyższym stopniu. Ona upada na krzesło w rogu, podpiera głowę, po paru chwilach ją schyla i w pewnym momencie jest bez ruchu. Zwracam się do wachmana, żeby jej dać wody, a on skoczył do mnie z wyzwiskami, że taka i taka może umrzeć. W końcu zadzwonił do szpitala, przybiegł doktor więzień, popatrzył, wziął za puls i skonstatował, że nie żyje. Ciało zabrano do kostnicy. Sposób przesłuchania był naprawdę okropny.
Jeżeli chodzi o więźniów, którzy siedzieli w izolatkach, to było sporo wypadków samobójstw. W większych celach byli koledzy, była jakaś pociecha, a zresztą byli pilnowani i nie mieli możliwości odebrać sobie życie. W izolatkach był szereg wypadków samobójstw właśnie po takich morderczych przesłuchaniach. Podam nazwiska kilku kobiet, które sobie odebrały życie na Pawiaku po przesłuchaniu. Były to: Wasilewska, dwudziestoparoletnia dziewczyna, która powiesiła się na kaloryferze, Mackiewicz, jej siostra, Białokur.
Był szereg wypadków samobójstw odratowanych, ale często ci ludzie pozostawali kalekami. Był wypadek poderżnięcia sobie żył i ścięgien, potem lekarze więzienni amputowali dłoń i więzień żył dalej. Lekarze z całej duszy starali się pomóc, ale często nie wiedzieli, co robić – ratować czy pomóc, żeby skonał. To był problem w tych warunkach, w jakich się żyło.
Chcę przedstawić Najwyższemu Trybunałowi sposoby szykan najbardziej przemawiających do serca. Były jeszcze wypadki, że na Pawiak przyjeżdżali ludzie z Garwolina, z Łowicza itd.
Ci ludzie nieraz po kilka godzin jechali autem, byli wybiedzeni, wygłodzeni, nieogoleni, brudni i wszyscy zawszeni. Było sporo chorych, pobitych, skatowanych.
Na przykład pamiętam taki wypadek, który mnie – starego więźnia, który wiele widział – mocno poruszył. Właściwie człowiek żył wtedy w warunkach takich, że starał się, żeby go nic nie obchodziło, ale cierpiał mimo woli, ja sam przyznam, że nieraz po nocach nie mogłem spać i chciałem skończyć samobójstwem. Ale, jak powiadam, zdarzył się taki wypadek, że przywieziono gajowego. To był stary człowiek, lat około sześćdziesiąt. Przywieziono go z całą grupą. Od razu zobaczyłem, że to jest człowiek wykończony. Wachmajster popychał go, ale on się nie mógł podnieść, przewalał się, mimo, że wachmajster zaczął się do niego dobierać. W końcu widzę, że ten człowiek ma cały tył wyglądający jak jedna kość – pełno było krwi, ropy i kału. Zapach rozchodził się dokoła. Była z nim jego córka, która wołała do niego, chcąc go podtrzymać na duchu. Usunąłem się, żeby nie okazywać, jak mnie to bierze. Człowiek nie mógł okazać wtedy, że cierpi, ale nie mogłem tego ukryć, nie mogłem zahamować łez cisnących się do oczu. Wreszcie nawet wachmajster, widząc, że całe ciało było w rozkładzie, pozwolił zabrać go do szpitala, mimo że to było niedozwolone. Rozumie się, że w szpitalu ten człowiek skonał. Podaję tu szereg drobnych szczegółów, które można by zresztą przytaczać bez końca.
Przewodniczący: Jakie były warunki pomieszczenia?
Świadek: Warunki były okropne. Sam mogę powiedzieć o tym, co było na Oddziale VII, gdzie byłem z początku w 1940 r. Nie było tam sienników, tylko jakaś mokra mata czy dywan. W innych oddziałach w ogóle sienników nie było. Cele były przepełnione. W izolatkach przeznaczonych dla jednej czy dwóch osób znajdowało się siedmiu czy ośmiu ludzi. Siedzieli z podkurczonymi nogami.
Na Oddziale VI były cele dla siedmiu więźniów, a przebywało nas tam po trzydziestu pięciu, trzydziestu sześciu, a nawet trzydziestu siedmiu. Spaliśmy w ten sposób, że leżeliśmy jeden koło drugiego na boku czy też na wznak. Było bardzo gorąco, bo 1940 rok był bardzo upalny. Kiedy jeden z nas wstał w nocy, to już nie mógł znaleźć miejsca, tak było ciasno. Brakowało sienników, a nawet słomy, chociaż personel polski wspólnie z polskim patronatem starał się o tę słomę czy cokolwiek, żeby można było leżeć. Pawiak był brudny, zawszony, zapluskwiony, roiło się od pcheł. Pamiętam, kiedy raz wszedłem do oddziału, nie mogłem się opędzić od pcheł.
Przewodniczący: Jakie były warunki wyżywienia?
Świadek: Wyżywienie było złe. Dawano porcje chleba dwustugramowe na dobę, poza tym była kawa i zupa w południe. Zupa była przeważnie z brukwi, trochę kartofli, ale wyjątkowe szczęście miał ten, kto takiego kartofla znalazł, zwykle więźniowie dostawali wodziankę. Później sytuacja się poprawiła odrobinę, kiedy patronat po prostu wychodził z siebie i starał się różnymi sposobami podchodzić do tych panów czy to gotówką, czy inaczej, żeby pozwolono dostarczać więźniom trochę kartofli czy coś podobnego. Jeżeliby więźniowie byli tylko na tym wyżywieniu, które mogli otrzymać od Niemców, to bardzo szybko by się skończyli. Jeżeli dziś są więźniowie, którzy wyszli z więzień i obozów, to żyją oni tylko dzięki paczkom, otrzymywanym za pośrednictwem patronatu. Bo dzięki patronatowi można było później otrzymywać paczki żywnościowe.
Przewodniczący: Świadek wspominał o wywożeniu ludzi z więzienia do getta na stracenie. Czy tym ludziom, których wywożono, ogłaszano jakiś wyrok?
Świadek: Jeżeli chodzi o wywożonych, to nie ogłaszano im żadnego wyroku. Ci więźniowie do ostatniej chwili nie wiedzieli, gdzie i po co idą. Tu trzeba by jeszcze powiedzieć, że sprawa wszystkich transportów była znów załatwiana jak najbardziej perfidnie. Transporty były dwojakiego, a nawet trojakiego rodzaju. Pierwszy rodzaj, bardzo rzadki, to były transporty do Durchgangslager na Skaryszewskiej. Pamiętam taki jeden, składał się zaledwie z kilkudziesięciu ludzi. Drugi rodzaj transportów, to były do obozów koncentracyjnych. Wreszcie trzeci rodzaj to były transporty śmierci. Wszystkie one nie różniły się niczym i więźniowie nie wiedzieli nigdy, gdzie ich wywożą. Zwykle myśleli, że transport idzie do obozu.
Znane są transporty z 20–21 czerwca 1940 r. do Palmir. Obserwowałem je z okna Pawiaka. Ci ludzie również nie wiedzieli dokąd idą, spodziewali się, że do obozu. A więc 20–21 czerwca jeden transport puszczono do obozu, a drugi poszedł do Palmir. Chodziło o to, żeby nie pokazać, który transport idzie na śmierć, bo z obozu ktoś się mógł wtedy odezwać, chodziło więc o to, żeby nie pokazać społeczeństwu polskiemu, że dana grupa poszła na stracenie. Były wypadki, że więźniom, którzy szli na śmierć, kazano zabierać rzeczy, a nawet litościwie dawano im chleb. Pamiętam taki jeden transport, ludzi w nim obdarzono chlebem, żeby wywieźć do getta ze wszystkimi rzeczami i tam ich stracić. W ten sposób notowanie transportu nic nie mówiło o tym, ile [osób] zostało straconych.
Jeżeli chodzi o ogłaszanie wyroków i Standgericht, to wielu kolegów, którzy przeszli przez to, nie wiedziało nawet, że to był sąd. Zwoływano grupę ludzi do kaplicy, odczytywano imię i nazwisko, pytano, czy się kto poczuwa do winy czy nie i odprowadzano z powrotem. Dopiero później my, starsi więźniowie, zorientowaliśmy się, że to był Standgericht. Jeden na przykład sąd odbył się we wrześniu 1940 r. Było wtedy jakieś siedemdziesiąt osób.
Przewodniczący: Czy świadek był też obecny?
Świadek: Nasza grupa też. Przybywała elita z Szucha, z maszynistkami, odbywało się tylko czytanie nazwisk, podawanie personaliów, za co siedzi, czy się przyznaje do winy. Czy się przyznawał, czy nie to było obojętne. Wiele osób nie wiedziało, że to jest sąd. Po tym Standgerichtcie poszedł transport 17 września do Palmir. Oni myśleli, że chciano ich zobaczyć, a nie wiedzieli, że idą na rozwałkę. Rozmawiałem z polskimi przodownikami, oni też nie wiedzieli, co to jest, dopiero później można było się zorientować, że to są transporty na śmierć. Rozmawiałem z więźniami. W mojej celi był wieśniak z Pyr, który też znalazł się w transporcie na rozwałkę, on mi mówił, że jest majętnym gospodarzem, a siedzi jako oskarżony przez volksdeutschów, że jest wrogiem Niemców. Drugi siedział, jak mi mówił, dlatego, że dał składkę na Czerwony Krzyż. [Niemcy] powiedzieli, że to na organizację. Też poszedł na rozstrzelanie. Wcale się tego nie spodziewał.
Przewodniczący: Nie ogłaszano wyroku?
Świadek: Tego nikt nie wiedział, że to był Standgericht. To może było po to, żeby zaznaczyć w aktach.
Przewodniczący: Do tego tak zwanego Standgerichtu przyjeżdżali gestapowcy z Szucha?
Świadek: Tak.
Przewodniczący: Czy świadek zachował jakąś twarz z tego czasu w pamięci?
Świadek: Tak, nazwisko wyleciało mi z głowy. To prowadził taki Obersturmführer, przystojny, salonowiec, w 1940–1941 r.
Przewodniczący: Czy wśród oskarżonych nie poznaje świadek jakiejś twarzy?
Świadek: Nie, nie poznaję. Było nawet tak, że nawet ci, co mieli Standgericht wyżyli. Na przykład Skwara, znany krawiec warszawski, miał Standgericht, reklamowali go wachmajstrzy jako dobrego fachowca. Albo dr Śliwicki, dwa razy po Standgerichcie był wysyłany na śmieć. Zobaczyłem w liście: Zygmunt idzie na śmierć, dobry lekarz, u którego się leczyli gestapowcy. Ja im nie powiedziałem, że idzie na śmierć, ale czułem, że oni sami go ratowali, dzwoniąc na Szucha, że jest na Pawiaku potrzebny dobry lekarz, żeby go ratować. On był dwa razy brany i jakoś szczęśliwie wyszedł. Były więc sporadyczne wypadki uratowania. Więźniowie nie zasiedziali, nowi, tego nie wiedzieli. Tym bardziej, że później Standgericht jeżeli się odbywał, to zaocznie, tak że nawet nie oglądano więźnia.
Prokurator Siewierski: Od jakiej do jakiej daty był świadek na Pawiaku i jakie sprawował funkcje?
Świadek: Od 27 maja 1940 r. byłem po pobycie w Mokotowie na Pawiaku do 17 lipca 1944 r., to jest do czasu mojej ucieczki. Moja sytuacja była tak ponura, że nawet wachmistrze, którzy po tylu latach mieli do mnie pewną życzliwość (ładnym charakterem pisma wypisywałem im czasem życzenia na Geburtstagi), dość, że po tylu latach chcieli mnie ratować, kiwali głową, że moja sytuacja jest stracona, powiedzieli, że im mnie żal, co to będzie ze mną. Dotychczas korzystałem z pomocy Polaków, 17 lipca więc uciekłem.
Jeżeli chodzi o funkcje, to dostałem się w sierpniu 1940 r. do pomocy w kancelarii na oddziale. Pytano, kto umie po niemiecku i ładnie pisze. Nie lubię się wyrywać, ale koledzy mnie popchnęli i wzięli mnie do kancelarii. Podobał im się mój charakter, był personel polski, kilkakrotnie wzywano mnie do pomocy. Gdy więzień tam urzędujący przeniesiony został z Pawiaka na Mokotów, wzięto mnie do prowadzenia skorowidza, zapisywałem nazwiska nowych więźniów, którzy zostali wysłani, umarli czy przypadkowo zostali zwolnieni.
Prokurator Siewierski: Tak, że pan pracował w kancelarii i miał ewidencję tych, co przebywali?
Świadek: Potem przybył personel niemiecki gestapowski, wycofując Polaków na dalszy plan. Przy tej kancelarii polskiej kręciłem się, brano mnie do tłumaczenia. W kwietniu 1941 r. polecono mi tam siedzieć i tak zostałem. Była taka rzecz, jeżeli chodzi o mnie, że naraziłem się Untersturmführerowi Heissowi. Dowiedział się, że jestem oficerem, potem zarządził usunięcie mnie i sprawdzenie, czy rzeczywiście jestem oficerem. Miałem dwie sprawy. Przyznałem się, że jestem. Pytano mnie, czy wiedziałem o obowiązku meldowania się, powiedziałem tak, ale ja już wtedy byłem w więzieniu. Jak Heissa usunięto, mnie znów wzięto do kancelarii i spełniałem te funkcje do samego końca.
Prokurator Siewierski: Nie mam więcej pytań.
Sędzia Rybczyński: Czy świadek się orientuje, komu podlegało to więzienie pod względem administracyjnym?
Świadek: Pamiętam, że więzieniem zajmował się specjalnie taki mały Hauptsturmführer Füssel w okularach, często przychodził.
Sędzia Rybczyński: Gdzie było jego biuro?
Świadek: Nie wiem, on przyjeżdżał z Szucha.
Wcześniej był komendant oficer, któremu podlegał Pawiak. Ten oficer był bardziej administracyjnym, Sturmführerzy wykonywali egzekucje, więcej nieraz mówili jak komendanci, jeżeli chodzi o te sprawy mordowania i egzekucji.
Przewodniczący: Oskarżony Meisinger.
Sędzia Grudziński: Świadek zechce jeszcze raz powtórzyć te wszystkie nazwiska gestapowców i policjantów, którzy byli na Pawiaku. Wszystkie, jakie zna.
Świadek: Grabert, Obersturmführer.
Oskarżony Meisinger: Nie.
Świadek: Junk, Obersturmführer.
Oskarżony Meisinger: Nazwisko jest mi znane.
Świadek: Pitsch, Hauptsturmführer.
Oskarżony Meisinger: W którym roku?
Świadek: W 1942, 1943.
Sędzia Grudziński: Chodzi o czas 1940–1941.
Świadek: Gottschalk.
Oskarżony Meisinger: Tak.
Świadek: Vossberg.
Oskarżony Meisinger: Też przypominam sobie.
Świadek: Hiersemann.
Oskarżony Meisinger: Nie.
Świadek: Bürkl.
Oskarżony Meisinger: W którym roku?
Świadek: 1941, 1942, 1943. Został zastrzelony na ulicach Warszawy. Heppner.
Oskarżony Meisinger: Tak. Jaką miał szarżę?
Świadek: Unterscharführer. Wysoki berlińczyk.
Oskarżony Meisinger: Tak.
Sędzia Grudziński: Który uchodził za komendanta Pawiaka?
Świadek: Gottschalk, Obersturmführer.
Oskarżony Meisinger: W którym roku?
Świadek: 1941.
Oskarżony Meisinger: Musi to być po moim wyjeździe.
Sędzia Grudziński: Oskarżony Meisinger, do jakiej formacji należeli wszyscy tu wyliczeni?
Oskarżony Meisinger: Wszyscy należeli do gestapo. Oni z tego powodu z zarządem naszego więzienia nie mieli nic wspólnego.
Sędzia Grudziński: Czy oskarżony był ich przełożonym?
Oskarżony Meisinger: Nie. Tylko w tym stosunku, że tajna policja była mi podległa.
Sędzia Grudziński: Poza ludźmi z cywilnej administracji w gospodarczym dziale byli Niemcy. Może świadek wymieni mi ich w ciągu całego swojego pobytu.
(Świadek się namyśla.)
Kto dostarczał prowiant dla więźniów?
Świadek: Przywożeniem prowiantu zajmował się personel polski, który był tam do końca zatrudniony.
Sędzia Grudziński: Pan stykał się ze strażnikami polskimi. Czy nie słyszał pan od nich, kto to robił?
Świadek: Specjalnie o tych sprawach z nimi nie rozmawiałem.
Sędzia Grudziński: Oskarżony Fischer, czy więzienia podlegały Abteilung Justiz i w jakiej mierze?
Oskarżony Fischer: Nie. Pawiak nie podlegał Abteilung Justiz w żadnym stopniu. To była czynność tajnej policji niemieckiej gestapo.
Świadek: Ja słyszałem o Abteilung Justiz. Personel polski, który się znajdował na Pawiaku, mówił mi coś, że Abteilung miał tu coś do gadania.
Prokurator Siewierski: Może świadek wyjaśni, czy tam bywali i w jakim zakresie działali przedstawiciele Zarządu Zakładów Karnych, który to zarząd stanowił część Abteilung Justiz?
Świadek: Personel polski, który przebywał na Pawiaku, podległy był temu zarządowi zakładów karnych, obiło mi się to o uszy. Miał do czynienia z Abteilung Justiz. W jaki sposób to się odbywało, nie wiem. Mianowany był personel polski nie przez gestapo, tylko przez Abteilung Justiz.
Prokurator Siewierski: A strona gospodarcza?
Świadek: Nie wiem na pewno. Wydaje mi się, że otrzymywali z Abteilung Justiz. Dokładnie nie mogę powiedzieć.
Adwokat Chmurski: Czy patronat więzienny funkcjonował w tym czasie, kiedy pan siedział na Pawiaku?
Świadek: Patronat funkcjonował, ale jego rola była bardzo skromna. Patronat z całej duszy i serca starał się pomagać, ale Niemcy na każdym kroku go utrącali, np. nie pozwalali na dostarczanie paczek wszystkim więźniom. Patronat interesował się dziećmi, które gestapo chciało wyrzucić z Pawiaka, żeby skończyć z matkami. Te panie przychodziły ze strachem i kiedy porozumiewały się z kuchnią, magazynem czy z kancelarią, miały stale aniołów stróżów, żeby czegoś nie podały albo czegoś się nie dowiedziały. Czasem trzeba było sypnąć pieniędzmi, żeby coś zrobić. Niemcy pozwalali tylko na małą rolę, na dostarczanie środków żywności, bo w ten sposób byli odciążeni.
Adwokat Chmurski: Czy pan miał osobisty kontakt z patronatem?
Świadek: Miałem.
Adwokat Chmurski: I na tej podstawie pan to stwierdza?
Świadek: Nieraz byłem tłumaczem przy rozmowach i mogę powiedzieć, że ciężka była rola tych pań. Wiele spośród nich było nawet aresztowanych.
Adwokat Chmurski: Komu podlegał patronat?
Przewodniczący: Uchylam to pytanie. To nie należy do świadka.
Adwokat Chmurski: Wobec tego niech mi wolno będzie zapytać oskarżonego Fischera, komu podlegał patronat?
Oskarżony Fischer: Po raz pierwszy z aktu oskarżenia dowiedziałem się o takim patronacie.
Sędzia Grudziński: Jakie więzienia podlegały dystryktowi?
Oskarżony Fischer: Nie mogę powiedzieć.
Sędzia Grudziński: W każdym razie istniało więzienie mokotowskie. Czy oskarżony Fischer interesował się więzieniami, wyżywieniem, czy wizytował te więzienia?
Oskarżony Fischer: Oglądałem raz więzienie na Mokotowie. Tak samo mój szef urzędu wizytował. Raz także byłem, zdaje się, w Siedlcach. Zdaje się, że tam także jest więzienie i tam kazałem sobie staroście zdać sprawozdanie.
Adwokat Wagner: Czy świadek pamięta, kiedy z Pawiaka została usunięta polska służba strażnicza?
Świadek: Początkowo byli tylko strażnicy polscy. Tak było do listopada 1940 r. Potem przybyło na Pawiak SS i zaczęli zwiedzać budynek. Baliśmy się, że to coś niedobrego. I rzeczywiście ci SS-mani zostali wachmanami i personel polski zaczął się kurczyć, zaczęły się aresztowania. Personel polski przeniesiono do innych więzień. Był tylko personelem pomocniczym dla Niemców, dobre duchy na Pawiaku. Kancelarię gestapo objęło już w 1941 r. Na oddziałach był personel polski i niemiecki, ale w 1942 r. przybyli wachmani Ukraińcy i usunięto personel polski z oddziału męskiego całkowicie, przy czym przeprowadzano aresztowania, kończące się wywiezieniem do obozów i do Palmir. Została tylko garstka polskiego personelu, zastraszona, że ich spotka ten sam los. Część nie zjawiła się na służbę, byli poszukiwani przez gestapo, ale zwinęli mieszkania i ukrywali się. Ci, którzy byli do końca, to byli właściwie współwięźniowie, bo chociaż wychodzili za bramę, nieraz byli w większym kłopocie niż my.
Przewodniczący: Więcej pytań nie mam. Zwalniam świadka.