Maria Podsiadło, urodzona 3 grudnia 1922 r. w Chełmnie na Pomorzu, liczę lat 20.
10 lutego 1940 roku zabrano mnie wraz z rodzicami do Rosji, do Komi ASRR, pryłuski rejon. Powodem naszego wywiezienia był ojciec aresztowany 25 stycznia 1940 roku.
Żyliśmy w okropnych warunkach. Po miesiącu pobytu umarła nam matka. Zostałam ja, najstarsza w rodzinie, oprócz tego miałam czterech braci, najmłodszy z nich liczył rok i dwa miesiące. Mieszkaliśmy w lesie wraz z trzystu wywiezionymi rodzinami z różnych sfer (policja, urzędnicy i osadnicy). Praca była tylko jedna, to znaczy las wyrąb lasu. Jak mężczyźni, tak i kobiety były zmuszone do pracy, pomimo tego że dostawali posyłki z domu. A jednakowoż był rozwinięty antagonizm między nami. Praca obowiązywała nas latem od godziny 8 do 6, zimą od 7 do 7, dlatego że była to praca sezonowa. To, co zimą narąbali, to latem spławiali rzeką. Bardzo dużo ofiar pochłonęła latem rzeka, którą mężczyźni regulowali i spławiali drewno, zimą zaś – i głód. Od stacji było bardzo daleko, to znaczy 200 kilometrów. Tylko latem dowiózł kilka razy statek towary różnego gatunku. Wszystko to było rozdawane pomiędzy swoich, to znaczy miejscową ludność i Niemców, którzy byli tam przesiedleni w 1931 roku znad Donu. Mieli już te prawa, co bolszewicy, nawet byli na decydujących stanowiskach jak naczelnik liestranchoza, dziesiętnik, sklepikarz i majster lasu. Ludzie, którzy już dawno wyzbyli się wobec nas współczucia i wyrozumienia. Dzieci nie miały żadnej opieki oprócz zabrania do tak zwanych sierocińców. Ja, mimo ciężkich warunków, nie oddałam brata do sierocińca, jednakowoż umarł na zapalenie płuc.
Lekarza nie było blisko, aż w rejonie, 30 kilometrów odległości [od nas]. Posługiwał się tylko felczerami, którzy wszystkie choroby leczyli aspiryną.
Kto wyrabiał normę 110 proc., ten mógł korzystać z niektórych przywilejów jak na zimę walonki, kufajkę i briuki, raz na miesiąc cukru na dzieci chore lub niemowlęta, kartofli i owsianej krupy. Życie nasze ratowały latem grzyby rosnące w lesie. Niektóre były szkodliwe, ludzie – nie wiedząc – potruli się. Był wypadek rodziny liczącej siedem osób, które w przeciągu 24 godzin zeszły z tego świata.
NKWD było nastawione wrogo wobec nas. Okazywało się to na każdym kroku oraz na różnych zebraniach, strajkach itp. Były likwidowane wszystkie obrazki święte wiszące w baraku. W jednym takim baraku mieściło się do 100 ludzi różnego wieku. Baraki były zaniedbane, zapluskwione i nieszczelne.
Łączność miałam tylko z koleżankami z Tarnopola, które mi bardzo mało pomagały, ponieważ były w podobnej sytuacji, to znaczy sieroty takie jak ja. Rodzina cała została pod Niemcami, na Pomorzu.
Zwolniona zostałam 5 września [1941]. Z wielką trudnością dostałam się do Pomocniczej Służby Kobiet w Guzarach [Guzor], gdzie zostałam przyjęta 28 lutego 1942 roku. Po kilku dniach spotkałam ojca.