STANISŁAW DAJNOWICZ

Kpr. Stanisław Dajnowicz, 29 lat, drogomistrz, kawaler.

Po klęsce wrześniowej 1939 r. wraz z całym plutonem krajowym żandarmerii Wilno przeszedłem granicę polsko-litewską i zostałem internowany w obozach Rakiszki i Wiłkowyszki.

W kilka dni po wkroczeniu Armii Czerwonej do Litwy w 1940 r. obóz nasz został otoczony wzmocnioną wartą sowieckiego wojska i NKWD. 12 lipca 1940 r. wczesnym rankiem zostaliśmy spędzeni na plac, gdzie po dokonaniu dokładnej rewizji osobistej i rzeczy przez organa NKWD i sformowaniu nas w tzw. setki konwojowano pieszo na dworzec kolejowy Wiłkowyszki. Na stu konwojowanych wypadało ok. stu konwojentów uzbrojonych w karabiny maszynowe, pistolety automatyczne wielostrzałowe itp., ponadto konwojenci mieli całą sforę psów policyjnych (ok. 15–20), poza tym ok. 50 proc. konwojentów było konno. Przed wyruszeniem każdej setki dowódca konwoju zapowiadał, że przy wychyleniu się z szeregu na krok lub oglądaniu się konwojenci będą strzelać bez uprzedzenia.

Podczas marszu rzucano swój niezbędny bagaż na skutek osłabienia, gdyż upał był straszny, a wojsko nieprzyzwyczajone do marszów. Na dworcu kolejowym Wiłkowyszki załadowano nas po 46 do małych, 15-tonowych wagonów, gdzie przez dwie doby nie dano ani kropli wody, jak również odczuwało się brak powietrza, gdyż na cały wagon było otwarte tylko jedno okienko, przez które nie mogła się dostać dostateczna ilość powietrza ze względu na kraty z szerokich sztabek żelaznych. Podczas deszczu, kiedyśmy próbowali łapać w dekle i menażki deszczówkę z dachu wagonu, konwojenci bagnetami wytrącali nam naczynia z rąk kłując lub uderzając.

Po trzech dniach tej męczącej podróży znaleźliśmy się w Kozielsku, gdzie jeszcze raz przeprowadzono ścisłą rewizję, zabierając przy tym zegarki, biżuterię, noże, scyzoryki, brzytwy i inne niezbędne przedmioty, a następnie umieszczono nas w budynkach byłego klasztoru prawosławnego, jak cerkwie i kaplice, w których zrobione były prycze dwu- i trzypiętrowe. Przez dwa miesiące spało się, jak to się mówi, na gołych deskach; dopiero potem otrzymaliśmy sienniki i bieliznę pościelową.

Obóz Kozielsk składał się z żołnierzy internowanych na Litwie i zgrupowani tam byli oficerowie wszystkich rodzajów broni i policji oraz Straży Granicznej, szeregowi żandarmerii, policji, Straży Granicznej i dość duża liczba urzędników powiatowych. Ustosunkowanie się oficerów i szeregowych względem siebie było jak najlepsze. Najbardziej dobijała nas niepewność, co będzie za dzień, za godzinę, a nawet za minutę. Nigdy nie było się pewnym, czy za chwilę nie wezwą na śledztwo lub, czy nie wywiozą w nieznane.

Na śledztwo wzywano kilka razy na dzień, a nawet, bardzo często, i w nocy. Podczas śledztwa starano się wzbudzić niepewność co do powstania i odzyskania niepodległości państwa polskiego, wzbudzić zaufanie do bolszewizmu i ich rządu i konstytucji, obiecując przy tym złote góry za wydanie lub wskazanie pracownika oddziału drugiego lub konfidenta, których najbardziej poszukiwano. Postępowano nawet tak podle, że pokazywano listy od najbliższych i żądano informacji w zamian za nie; po dłuższej męce moralnej i bezsilnej złości ze strony ojca, męża czy też syna oczekującego na wiadomości o najbliższych list wędrował z powrotem do szuflady po to, żeby w większości wypadków nigdy nie trafić do rąk adresata.

Niemal codziennie odbywały się komunistyczne wiece propagandowe, urządzane oficjalnie przez tzw. politruków, którzy starali się zaszczepić w nas komunę i to wszystko, co z nią idzie w parze. Poza tym każdy NKWD-zista czy też inny żołnierz korzystał z najdrobniejszej okazji, żeby propagować idee komunizmu, czy to podczas pracy, czy na zbiórce, tzw. prowierce porannej lub wieczornej. Mieliśmy możność bywania w kinie i korzystania z biblioteki. Filmy były tylko propagandowe sowieckie, do obrzydzenia głupie, nudne i płytkie, nieraz zupełnie bezsensowne. W bibliotece można było dostać tylko „bibułę” komunistyczną. Prasa, jaką nam dostarczano, przepojona była propagandą i kłamstwem.

Warunki mieszkaniowe fatalne: ciasnota, duszno, olbrzymie ilości pluskiew. Opieka lekarska bardzo słaba, aczkolwiek było kilku lekarzy dobrych, lecz ci byli bezsilni ze względu na brak lekarstw. Praca obowiązkowa, lecz tylko dla potrzeb obozu. Normy nie były wyznaczone. Wyżywienie niewystarczające. Brak tłuszczów i witamin wpływał na szybkie wyczerpywanie się organizmu. Te wszystkie wyżej wspomniane czynniki stwarzały atmosferę nie do zniesienia, a najlepszym dowodem tego jest popełnienie samobójstwa przez jednego z oficerów i podoficera Policji Państwowej oraz siedem wypadków pomieszania zmysłów u innych żołnierzy, których nazwisk nie pamiętam. Jest to bardzo duży procent, jeżeli weźmiemy pod uwagę dwa i pół tysiąca ludzi z kategorią „A”. Dziesięć miesięcy, a tyle wypadków...

9 czerwca 1941 r., wraz z innymi, przeszedłem ludzkie pojęcie przechodzące szykany w postaci obelżywych słów, przekleństw, popychań i gróźb podczas rewizji i formowania z nas kolumny w celu wywiezienia w nieznane, na roboty. Po identycznym jak w Wiłkowyszkach przemarszu z obozu do dworca kolejowego odległego o ok. 10 km, z tobołami na plecach po piaszczystej drodze, gdzie w piasku grzęzło się po kolana, załadowano nas po 50 ludzi do 18-tonowych okratowanych wagonów. Po sześciu dniach podróży wyładowano nas w Murmańsku i zamknięto w obozie poza miastem, w górach, gdzie zastaliśmy już ok. czterech tysięcy rodaków, których przywieziono z obozu Juchnowo.

Podróży z Kozielska do Murmańska nie będę nawet próbował opisywać, gdyż tego, cośmy przeżyli, nie da się ująć słowami. Ten, co nie zna komunistów i ich dążeń, ten, który nie był w ZSRR, ten nie uwierzy, że posiłek nasz w podróży składał się z jednej łyżki kwaszonej kapusty, zgniłej, śmierdzącej i z robakami (surowy), ok. 10 rybek dziesięciocentymetrowej długości, łącznej wagi mniej więcej 30 g i ok. 300 g chleba. Upały były straszne, konało się z pragnienia, gdyż wody nigdy nie dano więcej niż pół litra na dobę i to śmierdzącej bagnem, smarami itp. Przez szpary wagonu widziało się setki obozów odrutowanych drutami kolczastymi i pilnie strzeżonych, w których znajdowały się tysiące ludzi obdartych, wynędzniałych, ledwie powłóczących nogami. Po kilku dniach pobytu w obozie Murmańsk, gdzie większość spała na wilgotnej ziemi z braku miejsca w namiotach, gdzie się odczuwało stale dotkliwy głód, gdzie oczekiwało się czegoś najgorszego… To nastąpiło.

21 czerwca 1941 r. cały stan obozu, ok. czterech tysięcy żołnierzy, załadowano na towarowy statek „Klara Zetkin”, gdzie się siedziało prawie jeden na drugim, drżąc z głodu i zimna, otrzymując posiłek taki, jak podczas podróży z Kozielska do Murmańska. Ustęp mieścił się na pokładzie. Wypuszczano pojedynczo. Ażeby się dostać do tego przybytku, trzeba było oczekiwać w kolejce osiem i więcej godzin. Podróż trwała dziewięć dni. Przez ostatnie cztery doby nie otrzymaliśmy ani posiłku, ani wody. 29 czerwca, w dniu przed 1939 r. tzw. Święta Morza, zostaliśmy przeładowani z okrętu do barek, w których był taki ścisk, że obrócić się było niemożliwością. W barkach przebywaliśmy przez kilkanaście godzin. Większość wymiotowała ze względu na smród i wyziewy ze ścian barki, [cuchnęło] rybą, smołą i smarami. Wieczorem wyładowano nas na ląd. Był to Półwysep Kolski, miejscowość Ponoj.

Tutaj przekonaliśmy się o prawdziwości słów bojców, którzy pełnili wartę w Murmańsku, że skazani zostaliśmy wyrokami zaocznymi na od pięciu do dziesięciu lat robót katorżniczych. Warunki mieszkaniowe straszne. Na dziesięciu ludzi przydzielano półtora metra kwadratowego pryczy, tak że zmuszeni byliśmy spać na mokrej ziemi, bez dachu nad głową.

Niezliczona ilość komarów wysysała ostatnią krew. Wyżywienie całodzienne składało się z 80 g chleba i zupy rybnej, którą otrzymywaliśmy dwa razy dziennie. Odczuwało się dotkliwy brak wody do picia. O myciu się w ogóle nie było mowy. Praca ciężka, przymusowa, bez wynagrodzenia, przez 14 godzin na dobę, przy budowie drogi. Tundra. Pomimo lata ziemia była odmarznięta na 20 cm. Wymagane normy – np. na dniówkę ścięcie darniny grubości 40–50 cm, 120 mkw. i odrzucenie jej na odległość 8 m. Grupy, które wymaszerowały na budowę lotniska odległego o 12 km, otrzymały suchy prowiant na 7 dni, który składał się z: 300 g chleba, 150 g sucharów, 50 g szynki, dwóch śledzi i kilograma kartofli.

W tych warunkach przebyliśmy do 12 lipca 1941 r., po czym załadowano nas na statek „Ałdan”, na którym warunki były o wiele gorsze niż na „Klarze Zetkin”. Po kilkudniowej podróży wyładowano nas w obozie przejściowym Archangielsk, gdzie na jedną osobę wypadało miejsca nie więcej jak pół metra kwadratowego. Obóz znajdował się w dolinie, błoto po kostki. Zaczęła grasować epidemia dyzenterii, na którą w ciągu kilku dni zachorowało ok. 50 proc. ludzi.

Około 22 lipca załadowano nas do pociągu towarowego i przewieziono do Włodzimierza. Warunki podróży identyczne jak z Kozielska do Murmańska. Z dworca kolejowego Włodzimierz do Suzdala odległego o 35 km dostaliśmy się na piechotę, pod konwojem, dźwigając na plecach swoje tobołki. Podczas przemarszu upadało się ze zmęczenia, a z chwilą, kiedy się prosiło o wodę, dowódca konwoju odpowiadał: „Diabeł ciebie nie weźmie, a o ile i zdechniesz, to tu straty nie będzie, gdyż dla innych więcej miejsca będzie”.

W Suzdalu zakwaterowani zostaliśmy w budynkach cerkiewnych byłego klasztoru. Przez cały czas pobytu brak było jedzenia, stale odczuwało się głód. Warunki znacznie się zmieniły po ogłoszeniu nam amnestii w związku z zawarciem układu między rządami polskim i sowieckim, tzn. od 28 lipca 1941 r. 23 czerwca 1941 r. [?] przyjechał do obozu pan płk Sulik-Sarnowski i powołał komisję poborową. Następnego dnia zgłosiłem się na nią i w najbliższych dniach wyjechałem wraz z innymi do Tatiszczewa, gdzie formowała się jedna z naszych dywizji. Od tamtego czasu jestem stale w armii.

Quizil-Ribat, 10 kwietnia 1943 r.