Lusia Stopnicka, ur. 14 kwietnia 1925 r. w Krakowie, obecny adres: Landsberg 6l. 58 c. m. 8.
[Świadek] oświadczyła niniejszym:
Po zlikwidowaniu getta krakowskiego przeniosłam się wraz z moją rodziną do lagru w Płaszowie. I tu zaczyna się moja pierwsza znajomość z Amonem Göthem. Pamiętam dokładnie, jak staliśmy w rzędach, czekając na transport i nagle ukazał się komendant Płaszowa i rozpoczął selekcję. Wszystkie dzieci i starców wyciągał z szeregu. Jeżeli matka nie chciała rozłączyć się z dzieckiem, bił ją tak niemiłosiernie, aż puściła dziecko i sama poszła do lagru.
Pierwsze dni w lagrze były pod znakiem ciągłych apeli. Trwały one przeważnie cały dzień. Odbywało się także masowe strzelanie ludzi, których znaleziono schowanych w getcie. Codziennie przyprowadzano 200, 300, 400 ludzi z getta, prowadzono ich pod bagier i tam strzelano. Göth dawał komendę, ludzie rozbierali się do naga i w ten sposób ich strzelano. Następnie bagier zasypywał ciała ziemią, aby kilka godzin później z powrotem je odkopać i przerzucić dalej. I tak części ciała ludzkiego leciały w powietrzu jakby to były kamienie lub ziemia. Strzelaniny te trwały do zlikwidowania lagru i odbywały się nawet później, za czasów KL, kiedy strzelanie było zabronione. Później przyprowadzano ludzi na aryjskich papierach i innych i strzelano ich w innych miejscach. Lagier w Płaszowie był zbudowany na nowym cmentarzu żydowskim. Pomniki połamano, później brukowano nimi ulice w lagrze, a groby zrównano z ziemią. Ale drogi te trzeba było budować. Do tego celu wzięto z początku ludzi, którzy nie mieli zatrudnienia.
Razu pewnego siedziałam wraz z innymi kobietami przy drodze. Tłukłyśmy młotkami kamienie na drobne kawałki. Nagle ukazał się zza baraku Göth. Serca w nas zamarły. Wiedziałyśmy, że coś zaraz będzie. Przeczucie nas nie zawiodło, Göth doszedł do jednej z kobiet, wyjął rewolwer i strzelił, a później poszedł sobie dalej jakby nigdy nic do komendantury. Za 5 minut jest z powrotem. Kilka kobiet wozi taczki z ziemią. Göthowi zdało się, że jedna z taczek nie jest tak pełna, jak powinna być. Bez zastanowienia wyjmuje po raz drugi rewolwer i strzela. Tym razem nie strzela trafnie. Kobieta ta biegnie jeszcze parę kroków, rzuca się przed nim na kolana i błaga go o darowanie życia. Ale gdzie tam, on będzie marnej Żydówce życie darowywał? Nigdy. Strzela po raz drugi i tym razem trafnie. Kobieta pada martwa, a jej zabójca idzie do domu. Nie minęło 15 min, a on już jest znowu. Dochodzi do naszej grupy bardzo grzecznie. Pokazuje jednej kobiecie, jak powinna trzymać młotek w ręce, nagle się odwraca, wyjmuje rewolwer i trach. Jeszcze jedna ofiara. Tak skończył się ten straszny dzień, pierwszy dzień mojej pracy w Płaszowie.
Okres ten był najgorszy, jaki pamiętam. Göth zarządził dzień pracy od godz. 6.00 rano do godz. 0.00. Pracowało się bez obiadu, bez wytchnienia. Jeżeli Göth powiedział, że ten i ten kawałek drogi ma być zrobiony w ciągu tego i tego czasu, to nic nie pomogło. Można było skonać, ale zrobić się musiało. W tym czasie było też bardzo wiele ofiar. Pierwsze pytanie placówek przychodzących z miasta, było: „Ile dzisiaj?”. Göth strzelał za wszystko. Za nieumiejętne meldowanie się, za złą pracę, złe chodzenie, złe stanie w szeregu, za młody wiek, za stary. Jeżeli wiedzieliśmy, że Göth jest w lagrze, to już nie byliśmy pewni swojego życia.
Raz po południu zawołano nas na apelplac. Były tam ustawione stoły, a naokoło placu stali Ukraińcy z karabinami maszynowymi. Serca w nas zamarły. Byliśmy już pewni, że to nasz koniec. Göth rozpoczął selekcję: 250 osób dostało po 25–50 kijów na goły tyłek. Obojętnie, czy to była kobieta, czy mężczyzna. I nasz król Płaszowa, Amon Göth śmiał się ironicznie. Z jego rozkazu ludzi tych nie można było opatrywać. Oprócz tego codziennie dostawali takie bicie od samego Götha kapowie. Göth bił niemiłosiernie. Nic nie mogło go wzruszyć.
Razu pewnego po południu zwołali nas znowu na apelplac. Tym razem czekała nas inna przyjemność: wieszanie. Wieszany był inż. Krautwat [Krauwürth] i młody chłopiec, który został skazany na powieszenie za nucenie melodii rosyjskiej. Inżynier wcześniej popełnił samobójstwo, ale mimo to powieszono go. Następnie wieszano chłopca. Powieszono go i zerwał się. Zaczął prosić Götha o darowanie życia. Według prawa międzynarodowego, które istnieje nawet dla najgorszych przestępców, jeżeli powieszony zrywa się, to zostaje ułaskawiony. Ale co Götha obchodzi prawo, on ma swoje prawo. Wyrok został wykonany.
Jedzenie w tym czasie było bardzo marne. Göth kradł ze swoimi wspólnikami na prawo i lewo. Ale jak komisja miała przyjść do lagru, to wtedy jedzenie było dobre. Zdarzyło się kilka razy, że kilka osób uciekło z lagru. Göth zaraz znalazł na to rozwiązanie. Za każdego mężczyznę, który uciekł, zastrzelono 100 osób, a za każdą kobietę 50. Strzelano w naszej obecności. Raz Göth zastrzelił placówkę składającą się z 50 osób, bo znalazł u nich żywność. Gdy stworzono później warsztaty pracy, Göth znalazł jeszcze jeden powód do strzelania. Dzięki swojemu [wzrostowi] mógł zaglądać przez okna do baraków. [Jeśli] podczas nocnej pracy zauważył kogoś śpiącego albo schylonego, to z miejsca strzelał tego człowieka i kapo. Przy budowaniu tak zwanej Wachkaserne przy mnie zastrzelił kobietę inżyniera, dlatego, że zawaliła się jedna część ściany. Göth nie panował tylko w Płaszowie. Cała okolica Krakowa, wszystkie pobliskie miejscowości zostały zlikwidowane przez niego. Ma on na sumieniu setki tysięcy Żydów i Polaków. Jego osoba napawała strachem każdego, kto go widział z daleka. Jego straszna twarz, szydercze oczy i ogromna budowa robiły swoje. To nie był człowiek. To było dzikie zwierzę w ludzkiej postaci, szatan, diabeł – tylko nie człowiek. Landesforfer [Landstorfer] i Eckert pojawili się w Płaszowie za czasów lagru koncentracyjnego. W tym czasie strzelanie było już zabronione. Ale oni mścili się za to w inny sposób. Z Eckertem spotkałam się sama kilka razy. Jego specjalnością było wyszukiwanie towarów pochowanych u ludzi. Wywiązywał się z tego doskonale. Bić umiał bardzo dobrze. Specjalnością jego były także musztry, które nakładał stale na blokowych i kapo. On z Landersforferem [Landstorferem] mogą sobie podać ręce, byli mistrzami bicia. Mam jeszcze dużo do pisania, ale wszystkiego nie można opisać. Dużo już zapomniałam, a zresztą brak czasu nie pozwala mi na to. Chciałabym mieć tylko tę satysfakcję: być przy ich wieszaniu i śmiać się im w oczy, tak jak oni się kiedyś nam śmiali.
To zeznanie ma pięć stron, jest przeze mnie własnoręcznie pisane, dobrowolnie, bez przymusu, bez gróźb, obaw albo przemocy, 1 maja 1946 r. Przysięgam przed Bogiem Wszechmogącym, że to jest prawda i tylko prawda.