St. sierż. Leon Horbaczyński, 11 Batalion Saperów Kolejowych, Kompania Rucki, pododdział Kut.
Raport byłego zesłańca w ZSRR, st. sierż. Leona Horbaczyńskiego, maszynisty PKP w Boguminie, lat 45, żonaty, jedno dziecko.
[Zostałem] aresztowany 28 czerwca 1940 r. wraz z żoną i córką we Lwowie i zesłany na przymusowe roboty na Sybir, swierdłowskaja obłast, soświecki [sierowskij] rajon, Sośwa, posiołek 45. Posiołek o specjalnym przeznaczeniu, dla specpieresieleńców, od pięciu lat niezamieszkały. Budynki zniszczone, ok. stu domków dwuizbowych, niektóre prawie że kompletnie zniszczone, w cudownym położeniu wśród lasów, cztery kilometry od rzeki Sośwy. Warunki klimatyczne bardzo dobre, pomoc lekarską zorganizowaliśmy własną i za swoje pieniądze.
Stan ludzi: ok. 800, z tego 90 proc. sami Żydzi, przeważnie bogacze z zachodnich ziem Polski, bardzo źle ustosunkowani do Polaków. Połowa z nich to konfidenci NKWD. Stosunki między rodzinami polskimi bardzo dobre, wzajemna pomoc, wspólne modlitwy itp.
Praca do 12 godzin przy sianokosach, liesopowałka, spław i prace w posiołku. Płaca bardzo marna. Wyżywienie własne, sklepik w posiołku stale blokowany przez Żydów. Z tego tytułu bywały tragedie, bo wszystko wykupywali, a polskich rodzin nie dopuszczali do kupna, tak że siłą faktu zmusili władze NKWD do wprowadzenia książeczek sklepowych.
Stosunek władz NKWD do zesłańców początkowo nie najgorszy, później bardzo zły. Propaganda komunistyczna wielka, zwłaszcza do małych dzieci – zorganizowali żłobki, przedszkola i szkołę, własnymi siłami i wpajali w dzieci ostatnie łajdactwa, tak że zmuszeni byliśmy używać rozmaitych wykrętów, żeby dziecka do szkoły nie posyłać.
Śmiertelność mała, umierali przeważnie starzy Żydzi, z Polaków nikt nie umarł.
Listy z kraju, paczki i pieniądze otrzymywaliśmy dość dobrze i to nas uratowało od śmierci głodowej.
Zwolniono nas zaraz po amnestii. Wyjazdy organizowaliśmy zbiorowe, przeważnie po 25–30 osób, w stronę Samarkandy. Wylądowałem na trzeciej stacji za Samarkandą w Dżunie [?] wraz z rodziną. Po przyjeździe i ulokowaniu rodziny wyjechałem w poszukiwaniu armii i tu zaczyna się tragedia: jest armia polska, ale do niej nie można się dostać. W rezultacie z tego przeziębienie, zapalenie płuc, ledwo wracam do rodziny i kładę się do łóżka na dwa miesiące. Wstaję z łóżka po chorobie 4 stycznia, 6 [stycznia] jest pobór do polskiej armii w Samarkandzie. Jadę, zostaję przyjęty jako jeden z pierwszych i tego samego dnia wyszedłem jako komendant transportu do 1 Batalionu Broni Pancernej w Karabałłach. Po dwóch miesiącach za zezwoleniem dowódcy batalionu sprowadziłem swoją rodzinę i on ich uratował od głodowej śmierci.
Miejsce postoju, 5 marca 1943 r.