Wysiedlenie Żydów z Wieliczki 28 sierpnia 1942 r.
Wieliczka była pierwszym miastem w dystrykcie krakowskim, w którym wysiedlenie Żydów było kompletne, tzn. Judenrein. Już po wysiedleniu częściowym z getta krakowskiego w czerwcu 1942 r. groźba wysiedlenia ciążyła nad wszystkimi skupiskami żydowskimi jak miecz Damoklesowy. Nikt jednak nie przypuszczał, że może dojść do kompletnego wysiedlenia. Brano wzór z getta krakowskiego i innych miejscowości, gdzie wysiedlenia objęły przede wszystkim starców, bezrobotnych z rodzinami i pewne kategorie pracujących, których praca nie służyła bezpośrednio machinie wojennej.
Społeczeństwo żydowskie wszystkich miast i miasteczek gorączkowo zajęło się uproduktywnieniem resztek jeszcze nie pracujących Żydów, by jak największą ich liczbę uchronić przed wywiezieniem – śmiercią. Rozpoczęło się organizowanie wzorowych warsztatów pracy, obejmujące wszystkie rzemiosła. Inwestowano [w] kapitały i maszyny. Powstawały imponujące placówki przemysłowe, które z miejsca przystąpiły do twórczej pracy. Między innymi i w Wieliczce powstały olbrzymie warsztaty jako filia bocheńskich Warsztatów Miejskich.
Każdy starał się o tzw. Einsatz, który miał go chronić przed śmiercią – wysiedleniem. Oddawano ostatnie grosze za placówkę pracy, za świadomość, że się jest produktywnym elementem. Jeszcze na kilka dni przed wysiedleniem z Wieliczki za „życzliwą” poradą władz niemieckich utworzono szpital żydowski. Dano wolność zatrudnienia w nim pewnej liczby żydowskich lekarzy i pielęgniarek, dano tak wymarzone Einsatze, a ponadto miał tu być przytułek i schron przed wysiedleniem dla chorych i starców. Płacono duże sumy za taki Einsatz, względnie za przyjęcie do szpitala. To przecież miało chronić przed wysiedleniem.
W lipcu 1942 r. na społeczeństwo żydowskie w Wieliczce została nałożona przez gestapo kontrybucja, sto tysięcy złotych, która po kilku dniach podwyższona została do pół miliona. Wiedziano, że to jest w związku z mającym nastąpić wysiedleniem. Taki był zwyczaj, kontrybucja poprzedzała wysiedlenie. Koszty wysiedlenia musieli Żydzi sami pokryć. Z góry musieli zapłacić za przesiedlenie na nowe placówki pracy, którymi – jak się okazało – były [nieczytelne] i krematoria w Bełżcu i Treblince. Perfidia, jakiej świat nie widział.
Suma kontrybucji została w całości złożona. Społeczeństwo żydowskie, oddając ostatnie swoje pieniądze, odetchnęło z ulgą, że dzięki temu wysiedlenie będzie łagodniejsze…
Z kolei nastąpiło przesiedlenie Żydów z okolicznych miasteczek i wsi do Wieliczki. Zezwolono na przewiezienie całego dobytku i radzie żydowskiej w Wieliczce dano polecenie ulokowania przybyszów w mieszkaniach Żydów wielickich. Skupienie Żydów w Wieliczce wynosiło wówczas ok. 12 tys. dusz.
Nagle 27 sierpnia 1942 r. w południe na mieście ukazały się ogłoszenia wzywające wszystkich Żydów wielickich do stawienia się 28 sierpnia 1942 r. do 7.00 rano na łące koło dworca kolejowego, do wysiedlenia. Ogłoszenie dotyczyło wszystkich bez wyjątku Żydów, bez względu na wiek, płeć i zajęcie, z wyjątkiem tych z rodzinami, którzy na swych legitymacjach otrzymali pieczątki gestapo. Takich szczęśliwców było 150. Przeznaczeni oni zostali jako fachowcy do warsztatów bocheńskich.
Wszystkich ogarnęła okropna panika. Wszystkie Einsatze, funkcje gminne i stanowiska okazały się fikcją. Wysiedlenie kompletne, czego nikt nie przewidział, stało się faktem. Groźba nieuniknionego wysiedlenia, strasznej śmierci, zawisła nad całą społecznością. Znikąd ratunku. Ucieczka niemożliwa – miasto od siedmiu dni otoczone było żandarmerią i polską policją, która skrupulatnie służyła swoim mocodawcom.
Tu należy zaznaczyć, że w ciągu ostatnich dni przed wysiedleniem, szczególnie w przeddzień, dwaj Żydzi, a to mgr Zygmunt [nieczytelne], pisarz w Julagu I w Płaszowie i błp. dr Dawid [nieczytelne], szef obozu żydowskiego w Prokocimiu, z narażeniem własnego życia, z niebywałą energią i brawurą, bezinteresownie uratowali od wysiedlenia setki Żydów i Żydówek, wywożąc ich autami ciężarowymi z Wieliczki pod pretekstem werbunku do pracy w obozach.
28 sierpnia 1942 r. o 7.00 rano rozpoczęło się wysiedlenie. Na łące niedaleko dworca kolejowego zebrały się tysiące nieszczęśliwych Żydów. Wśród łanów dojrzałych zbóż, pod piekącym słońcem sierpniowym, anioł śmierci szykował się do swojego dzieła. Tysiące ludzi młodych i zdrowych, tysiące dzieci i starców. Masa przeznaczona na zagazowanie. Nigdzie [?] lamentu ni krzyku – nikt nie błaga, nikt nie prosi. Masa milczy. Desperacko idzie ku swojemu przeznaczeniu. Może jednak nie na śmierć! Jakież straszne uczucie maluje się na twarzach wszystkich.
Plac otoczony jest żandarmerią, policją polską i oddziałem SS. Stoją karabiny maszynowe. Kierownictwo wysiedlenia, SS-mani Kunde, Heinrich i inni [nieczytelne] zadowoleni z siebie poruszają się wśród nieszczęśliwej masy. Butni i pewni siebie wśród bezbronnego tłumu. Naród panów spełnia swą misję dziejową…
Rozpoczyna się wysiedlenie. Setkami. Kobiety osobno i mężczyźni osobno. Dzieci przy matkach. Żegnają się na zawsze żony z mężami, matki z synami, siostry z braćmi. Słychać cichy płacz, westchnienia i słowa pocieszenia. Może Bóg da, że się jeszcze zobaczymy – padają słowa pocieszenia. Bicie, kopanie i wyzwiska SS-manów przerywają pożegnania. Wszystko musi iść z nieziemską dokładnością. Wszyscy muszą siedzieć setkami. Tak zawsze [?] pewniej. Posegregowano wszystkich. Młodych mężczyzn do pracy, starców i niezdolnych do pracy załadowano na auta ciężarowe, jak rupiecie. Rzucano jednych na drugich mimo krzyku i połamanych kości. Na oczach dzieci [?] zabrano matki i ojców na rozstrzelanie w masowych grobach Puszczy Niepołomickiej. Około tysiąca ludzi wywieziono i rozstrzelano w tym dniu w Puszczy. Reszta – cała wielotysięczna masa – zagnana została do wagonów, które poszły do Bełżca na śmierć przez zagazowanie.
W tym samym czasie odbywała się „likwidacja” szpitala. Szpital, który miał być azylem dla chorych i personelu, stał się ich masowym grobem. Grupa SS-manów i policji polskiej wpadła do niego, katując brutalnie obłożnie chorych i rozstrzeliwując opornych. Akcja przeprowadzona została błyskawicznie. Przeraźliwym krzykom mordowanych bezbronnych starców i chorych towarzyszyły strzały karabinowe i rewolwerowe.
Jednocześnie na ulicach i w mieszkaniach odbywało się polowanie na pozostałych ukrywających się Żydów. Słychać bezustanną strzelaninę. Trupy leżą na ulicach, wynosi się je z mieszkań i bunkrów. Więźniarki magistrackie zajeżdżają bezustannie. Rzuca się na nie sztywne, jeszcze ciepłe ciała młodych kobiet, mężczyzn i dzieci. Na cmentarzu wre praca. Zapełniają się groby męczennikami.
Przed gminą żydowską pozostała grupa 150 mężczyzn z rodzinami przeznaczonych do pracy w Bochni, łącznie ok. 280 osób. Ludzie ci uważali się za najszczęśliwszych. Wygrali los życia. Uszli wysiedleniu i oczekiwali aut, które miały ich zawieźć do Bochni. Ale i oni nie uszli losowi swych braci. W godzinach popołudniowych tego samego dnia nadeszło nagle zarządzenie, że na skutek sabotażu żydowskiego w zakładach bocheńskich (pożar) grupa ta zamiast do Bochni ma zostać dołączona do transportu do Skawiny. Wśród bezustannego bicia kolbami karabinowymi tych 280 Żydów zagnano na plac przed szkołą, skąd autami ciężarowymi pod eskortą polskiej policji przewiezieni zostali do Skawiny i dołączeni do transportu przeznaczonego na zagazowanie w Bełżcu.
Z całego transportu skawińskich Żydów uratowanych zostało tylko trzech, wśród nich piszący te słowa.