ZOFIA GŁOWACKA-HRAD

Skawina, 19 kwietnia 1945 r.

Makabryczny tydzień w Skawinie. Wydarzenie autentyczne

Od autorki

Krew w żyłach ścina się na samo wspomnienie owych strasznych dni bestialskiego mordowania Żydów. Zboczeniec nieludzki zawsze wykonywał swoje okrutne zbrodnie podczas pełni księżyca. Właśnie ta wspaniała pełnia księżyca, jak również bajeczna pogoda, która trwała w tym czasie prawie przez sześć tygodni, były niejako urągowiskiem tego strasznego barbarzyństwa.

Rozdział pierwszy

21 sierpnia 1942 r., a było to w piątek, panował niebywały upał. Mieszkałam wówczas w Korabnikach, wioska ta graniczyła ze Skawiną. Domek wdowy, u której mieszkałam, znajdował się prawie że na samej granicy, nieco na pagórku, otoczony drzewami owocowymi oraz mnóstwem kwiatów, które nadawały mu malowniczy wygląd.

Od kilkunastu dni słyszało się o tym, że do Skawiny ma nadjechać mnóstwo Żydów z najdalszych okolic. Policja polska już była ściągnięta z innych powiatów. Policjantów ulokowano w budynku szkolnym, gdzie była dla nich kuchnia. Mieszkańcy Skawiny chodzili po ulicach dziwnie podnieceni. Jeden do drugiego szeptał coś na ucho tajemniczo, nikt nie odważył się głośniej odezwać. Snuto różne domysły, nie przypuszczano jednak najgorszego.

Dnia tego wstałam dość wcześnie, bo muchy uporczywie brzęczały, nie dając spać. Wyszłam przed domek i usiadłam na ławeczce. Od samego rana gorąc był nie do zniesienia. Może była godz. 7.30 rano, gdy nadeszła moja gospodyni – wracała ze wsi ze sklepu. Twarz jej zdenerwowana, czerwona ze wzruszenia. Widząc ją w tak dziwnym podnieceniu, spytałam: „Dlaczego pani taka zdenerwowana, co się znów stało?”. „A, bo słyszałam turkot wozów, na których wiozą Żydów z Myślenic. O widzi pani – tu wskazała ręką w stronę wsi – jaki straszny tuman kurzu, zaraz nadjadą”.

Z dziwnym uczuciem w sercu powstałam z ławeczki, nie odpowiadając. Nie skierowałam się w stronę gościńca, oparłam się o drzewo i patrzyłam. Właśnie nadjeżdżały fury, dużo fur – naliczyłam ich 52. Przerażenie napełniło mnie całą. Otwartymi szeroko oczyma starałam się uchwycić wyraz twarzy tych skazańców, tych żywych trupów. Były twarze poważne, były twarze zmartwione, były twarze smutne, spłakane, lecz były również beztrosko uśmiechnięte, radosne i pewne siebie. Na wozach wieźli sobie Żydzi różny dobytek, a najwięcej pościeli i walizek, wieziono szafy, łóżka i kołyski i dużo wózeczków dziecinnych, kobiety tuliły maleńkie dzieci do piersi. Widok był bardzo smutny.

Czy ci ludzie wiedzieli, po co ich tu zwożą? Zapewne w większej części nie przypuszczali nawet, że taka masa ludzi mogłaby być likwidowana, a zresztą mieli pieniądze, dużo pieniędzy, więc sądzili, że wykupią się. Gdy nadjechała ostatnia furmanka, stałam długo w miejscu, nie mogąc się ruszyć. Było mi bardzo smutno.

Po kilku godzinach wracały furmanki, lecz już próżne. Bez Żydów, bez rzeczy. Wyszłam za sprawunkami do miasta i widziałam, jak Żydzi byli rozlokowywani po różnych domach, gnieździli się po kilka rodzin w jednym pokoju, nocowali też pod gołym niebem. Pogoda była cały dzień przepiękna. W mieście roiło się od ludzi, mówiono, że jest tych Żydów kilka tysięcy.

Taki widok, jaki ja miałam, powtarzał się na wszystkich traktach wiodących do miasteczka.

Posterunki policyjne stały dokoła miasta, gęsto, tak że ani mucha nie przemknęłaby się. Ludzie idący do miasta lub wracający z miasta byli ściśle legitymowani.

Przez kilka dni było względnie spokojnie, dopiero koło wtorku zaczęła się prawdziwa męka tych ludzi. Nakładano na nich kontrybucje. Jakiej wysokości, nikt dokładnie nie wiedział, gdyż sami Żydzi nie odważyliby się rozmawiać z Polakami na ten temat. Po jednej kontrybucji następowała druga, trzecia.

Nadszedł straszny piątek. Zjechali do Skawiny kaci. Pełne dwa auta katów. Czy można sobie wyobrazić potworniejsze bestie, jak byli owi kaci? Już samo ich ubranie wskazywało, co to za potwory. Ubrani byli w czerwone spodenki, króciutkie, powyżej kolan, brunatne koszule z krótkimi rękawami. Na lewej ręce rękaw zakończony był swastyką. Na szyjach mieli czerwone chusteczki spięte trzema trupimi główkami, na głowie berety, również z trzema trupimi główkami. W ręce każdy z nich miał nieodstępny bykowiec zakończony ołowianymi kulkami lub postrzępionym drutem. Chodzili po mieście dumni jak pawie. Każdy przechodzień ze strachu i obrzydzenia omijał z daleka te potwory w ludzkim ciele. Rozporządzenia wychodziły co godzinę, coraz to więcej, zaostrzone tak, że same władze gubiły się w tych rozporządzeniach.

Było to w następny piątek, wyszłam do miasta nad wieczorem, już zapadał lekki zmrok. Oczywiście zostałam wylegitymowana. Idąc ul. Korabnicką, tuż przy kościółku jest dom parterowy, w którym mieszkało mnóstwo Żydów. Z tego domu wyszła para małżeńska, jak się można było domyśleć. Szli pod rękę, ona spłakana straszliwie, a on blady jak płótno. On niósł pod pachą coś zawiniętego w gazetę – jak się później okazało, były tam pieniądze papierowe, dużo pieniędzy. Para ta skręciła na prawo koło kościółka, idąc na trakt Kiskowski koło cmentarza. Mieli widocznie zamiar ukryć się na cmentarzu lub przedrzeć się w pola. Dnia tego po południu wyszło rozporządzenie, że Żydom absolutnie nie wolno oddalać się z miasta, nieposłuszni będą rozstrzeliwani bez pardonu. Żydzi mieli aparat podsłuchowy i uchwycili rozkaz wydany do władz ze szczegółowym opisem likwidacji Żydów. Dlatego właśnie ta para chciała się ratować ucieczką. Gdy doszli za cmentarz, zostali spostrzeżeni przez gestapo. Dwóch gestapowców strzelało równocześnie do obojga. Ona została zabita na miejscu, a on – ciężko ranny – podniósł głowę, chciał bowiem przekonać się, czy żona żyje, lecz w tym momencie doszedł do niego gestapowiec i strzelił, zabijając go. Gestapowiec zabrał ów pakunek i tak zostawił ich, leżących. Na twarzach wszystkich Żydów malował się biały strach.

Nikt tej nocy nie spał.

Z piątku na sobotę słychać było okropną strzelaninę. Co odważniejsi Żydzi ratowali się ucieczką, która po największej części była przypłacana życiem. W sobotę rano wszystkim Żydom kazano się zebrać i wychodzić z mieszkań. Sposób, w jaki obchodzono się z nimi, przechodzi wszelkie wyobrażenie. Policjanci po dwóch lub trzech wchodzili do mieszkań, krzycząc na Żydów kazali im szybko się ubierać. Jeżeli który z policjantów był trochę ludzkim człowiekiem, to pozwalał zabrać ze sobą, co kto miał i chciał, jeżeli trafił się człowiek zły, to nie pozwolił pakować tych skromnych manatków, lecz krzykiem przynaglał do pośpiechu i tak bardzo ogłupiałych Żydów. Mieszkała tu w Skawinie jedna staruszka z córką, od 40 lat wychrzczona. Staruszka owa była bardzo chora, więc jeden gestapowiec wyciągnął ją przed dom na trawnik i tam ją postrzelił. Kilka minut drgało ciało staruszki, aż podszedł jeden z policjantów i strzelił do konającej, zabijając ją. Córkę jej uprowadzili do grupy przeznaczonej na wyjazd.

Ogólnie znana była w całym miasteczku dentystka, popularnie zwana „Julką”. Skryła się ta niewiasta pomiędzy gęste krzaki bzu, trzymając w ręce teczkę. Gdy przyszli po nią gestapowcy, a nie zastali jej w domu, schodzili po schodach i już byli na ulicy, ona w tym momencie dostała ataku nerwowego i poczęła głośno krzyczeć. To ją zdradziło. Obaj gestapowcy wrócili, zabrali ją przemocą na podwórko i zastrzelili. Prosiła bardzo o darowanie życia – nic nie pomogło. Po wystrzale upadła twarzą na kupę gnoju obok klozetu, leżała tam dwa dni nim ją pochowano.

Jeden młody Żyd stał z ciężkim plecakiem, a jedną ręką przytrzymywał rower. Doszedł do niego gestapowiec i wrzasnął: „Zostaw ten rower!”. „Panie szanowny – prosił Żyd pokornie –

ja nie mogę chodzić, mnie bolą nogi, to ja muszę mieć rower”. „Głupi Żydzie! – krzyknął szakal – Za parę godzin, to ani rower, ani plecak potrzebne ci nie będą!”. Z całej siły uderzył Żyda bykowcem przez twarz. Żyd zalany krwią zatoczył się i upadł. Płacz i lament powstał między pozostałymi.

Wszyscy zgromadzili się na rynku. Część Żydów została odprowadzona do nowej rzeźni, a druga część do domu katolickiego. Mnóstwo Żydów pochowało się po piwnicach i krzakach. W sobotę po południu wyszło rozporządzenie do mieszkańców miasta, zabraniające pokazywać się w rynku w niedzielę do 12.00 w południe. Wstąpiłam do znajomych pań i zostałam u nich na noc. Całą noc nie spałyśmy zupełnie, wszyscy byliśmy podnieceni. Każdy odpychał od siebie tę najstraszliwszą prawdę, to co przyjść miało.

Szarzało już, dzień budził się powoli. Na rynek zaczęły wjeżdżać próżne auta ciężarowe, które stanęły w szeregu wzdłuż jednego boku rynku. Kaci szli po dwóch lub trzech. Wyłazili jak karaluchy, jak gady pełzali po rynku, rozmawiając ze sobą, poświstując bykowcami w powietrzu. Ruchy i spojrzenia tych potworów niesamowitych były złe, mściwe i okrutne.

Naraz uszu moich doszedł szum czy też tupot, miarowy, przytłumiony. Patrzyłam i wierzyć mi było trudno. Z ul. Radziszowskiej szli czwórkami Żydzi. Blade ich twarze bieliły się upiorną białością w mroku wstającego dnia. Matki tuliły swe maleńkie dzieci do piersi, mówiąc do nich szeptem: Still, still mein einziges Kind, mein ainciges einziges herz. Bali się głośniej stąpać, zakaszleć, a każdy z nich miał na plecach tłumok lub walizę w ręce, byli i tacy, co nic nie mieli przy sobie, lecz rzadko który. Mówiono do nich, że jadą do pracy i że będą skoszarowani. Dzień stawał się coraz jaśniejszy, słońce w całej swej wspaniałej szacie zabłysło swoimi gorącymi promieniami na trupim zimnem otulone postacie. Małe dzieci tuliły się przerażone do swoich rodziców. Czy rozumiały te maleństwa, co je czeka za kilka godzin?

Obłędny strach objął prawie wszystkich Żydów. Szli powoli, cichutko, jak stado baranów pędzonych na rzeź. Mnóstwo policji pilnowało porządku i tego, żeby się nie kryli po bramach.

Spod magistratu wyszedł oficer SS, zgromadził wokół siebie wszystkich gestapowców i coś z nimi rozmawiał, następnie znikł w gmachu magistrackim. A gestapowcy zwołali tych, co mieli najcięższe bagaże, i rozkazali tym ludziom biegiem lecieć do domu katolickiego i z powrotem. Później, śmiejąc się z umęczonych i potem oblanych nieszczęśliwców, kazali im biec na dworzec i znów wracali ich stamtąd. I tak kilkakrotnie powtarzali tę bieganinę ku swej uciesze i radości.

Przede wszystkim rozkazano wszystkie wózki dziecinne składać w jednym miejscu. W kilka minut utworzyła się cała barykada z tych wózków, posłuszne matki oddawały je w milczeniu. Przed samym magistratem złożono wszystkie bagaże bez wyjątku, małe czy duże. Mężczyzn zdrowych, silnych ustawili osobno. Kobiety, dziewczęta, młodzi chłopcy, dziewczynki od lat 12 osobno, starców i małe dzieci, niemowlęta w poduszkach, kaleki wsadzono do aut. Auta były wysokie, więc baudienstom kazano podsadzać osoby stare i kaleki, a dzieci brano za nogi i wrzucano na tych, którzy tam już byli. Gdy auto zostało zapełnione, odjeżdżało bardzo szybko w stronę lasu na Podbory, tam były już przygotowane głębokie doły. Auta zatrzymywały się kilka metrów przed dołami, ściągano po pięć osób, kazano im się rozbierać do naga, rzeczy składać na jedno miejsce, siadać na brzegu dołu, z twarzą do ziemi i strzelano z tyłu. Ciała zastrzelonych spadały w dół, a reszta w aucie patrzyła na to bestialskie mordowanie, zmartwiała i bezsilna czekając na swoją kolej.

Były wypadki, że małe dzieci wpadały postrzelone w dół, a później gramoliły się na brzeg, czepiając się rączkami twarzy, chcąc wyjść z dołu. Wtedy kat odwracał karabin i kolbą roztrzaskiwał główki dziecięce.

Gdy już wszystkich wymordowano w ten sposób, rzeczy rzucano na auto, które odjeżdżało pospiesznie, robiąc miejsce drugiemu, które czekało swej kolei. Gdy dół wypełniony był niemal po brzegi, rozkazano upitym uprzednio baudienstom zasypywać dół, w którym ruszały się ciała ludzkie. Młodzi chłopcy z Baudienstu musieli wykonać rozkaz, lecz jakże drogo to zapłacili. Kilku z nich dostało silnych torsji, w następstwie czego rozchorowali się poważnie, inni znów zapadli na silny rozstrój nerwów.

Grupka czterech osób zwracała na siebie szczególną uwagę. Ojciec, matka i dwoje młodych ślicznych dziewcząt. Był to właściciel wsi spod Myślenic. Stali w milczeniu, przytuleni do siebie, trzymali się mocno. Podszedł do nich gestapowiec i rozkazał obu dziewczętom odejść na bok, a rodzicom wejść na auto. Lecz córki stanowczo nie chciały się rozłączyć z rodzicami, więc kazano im wreszcie wszystkim wejść na auto, co też posłusznie wykonali. Gdy auto zajechało pod las, na miejsce gdzie tracono Żydów, kazano im się rozebrać i znów opór stawiały dziewczęta, nie rozebrały się i nie dały rozebrać się rodzicom. Gestapowcy dali za wygraną, spieszyło się im bardzo, bo na godz. 12.00 musiała być ukończona likwidacja, więc kazano się im odwrócić twarzą w dół, lecz starsza córka energicznym ruchem rozdarła suknię na piersiach mówiąc: „Nie, bandyto! Patrz w moje oczy. Strzelaj, łotrze nikczemny, niech cię moje oczy prześladują całe życie, ty Teutonie przeklęty!”. Gestapowcy ustawili karabin maszynowy, wystrzelali całą rodzinę, a potem baudienści ponieśli ich ciała do wspólnego grobu.

Stłoczona masa ludzi na rynku mdlała. Długa kolumna mężczyzn, z wyglądu zdrowych, odeszła, ale bez bagażu, na dworzec kolejowy. Zostali załadowani do wagonów i odesłani do obozu płaszowskiego. Kobiety młode i w średnim wieku, jak również mężczyźni słabsi od poprzednich, zostali załadowani do wagonów, zaplombowano ich, obstawiając gęsto posterunkami: na każdym wagonie stał karabin maszynowy, w razie ucieczki to śmierć niechybna. Wagony były wysypane niegaszonym mielonym wapnem, nie wolno było zabrać ze sobą ani kropli wody. Nim owe wagony dojechały na miejsce przeznaczenia – prawdopodobnie do Bełżca – były same trupy zamiast ludzi. W piekielnych mękach, poparzone z pragnienia i poduszone zajechały ofiary obłąkanego szatana na miejsce przeznaczenia.

Rynek pustoszał. Już resztki zgromadzonych pakowano na auta, które odjechały szybko w stronę lasu. Siedziałyśmy wszystkie trzy milczące i przerażone.

Wybiła godz.12.00. Na rynek wjechały dwa auta z ławeczkami pośrodku. Na te auta powsiadali pijani gestapowcy. Dwie bardzo piękne Żydówki, które były wybrane przez tych oprawców, musiały też usiąść z nimi. Odjechali spiesznie w stronę Myślenic. Obie nieszczęśliwe Żydóweczki służyły tym łotrom dla ich wymyślnych orgii.

Powoli zaczęli ludzie przechodzić przez rynek, każdy przemykał trwożliwie, wszyscy mieli oczy pełne tego strasznego widoku. Przez kilka dni wyłapywano chroniących się Żydów, tych rozstrzeliwano już na miejscu, nie wysyłając ich nigdzie.

W trzy dni po tej straszliwej rzezi złapano jedną kupcową, która ukryła się gdzieś w okolicy z trojgiem małych dzieci. Najmłodsze zachorowało, więc była zmuszona wyjść z ukrycia i udać się z nim do lekarza. Wtedy ją pochwycono i zamknięto w areszcie magistrackim wraz z dziećmi. Przez cały czas pobytu w więzieniu krzyczała ustawicznie wraz z dziećmi i lamentowała. Jej męża sprowadzono z Płaszowa, ażeby się pożegnał, tyle wyprosiła u władz biedna kobieta. Na trzeci dzień zawieziono ją furą magistracką pod las i tam ją zastrzelili, dzieci również.

Od tego czasu upłynęło kilka miesięcy. Było to latem. Znów schwytano młodego wychrztę, który był zaręczony z Polką. Ukrywał się ten młody człowiek w najokropniejszych warunkach, w następstwie czego nabawił się półobłędu. Rozstrzelano go w lesie, jego narzeczona postawiła mu krzyż na grobie, lecz władze niemieckie zniszczyły krzyż i grób zrównali z ziemią, tak że nie można teraz go odnaleźć.

Za lat kilkadziesiąt przyszłe pokolenie nie będzie chciało wierzyć w to, że mogły się dziać podobne historie. Gdyśmy czytali Quo vadis, przerażała nas natura Nerona i jego otoczenia, jakież więc porównanie można mieć dla hitleryzmu? Nie ma żadnego.

Bestie dzikie z dżungli są niewinnymi owieczkami w porównaniu z tym „nadpotworem”.