Szer. Mikołaj Marzak, rolnik, w 1939 r. mieszkałem w Wołożynie.
17 września 1939 r. bolszewicy przekroczyli granicę. Po pewnym czasie zaczęli aresztować i przymusowo przesiedlać. 10 lutego [1940 r.] zaczęli wywozić osadników i gajowych, w ogóle [wszystkich], kto pracował na państwowych robotach.
13 kwietnia 1940 r. aresztowali mnie i moją rodzinę. Podczas aresztowania kazali zebrać się w ciągu [dwóch] godzin, bagaży można było zabrać na osobę sto kilogramów. Upłynęły dwie godziny. Jak odjeżdżaliśmy, nie wolno było pożegnać się z krewnymi. Odwieźli na stację, zamknęli do ciemnego wagonu, w którym było parę szparek postrzałowych od kul i odłamków. W wagonie tym było 35 osób, ciasno i zimno. Zapaliliśmy świecę. Zauważywszy to, konwój jak wskoczył do wagonu, zaczął przewracać, wyrzucił świecę na dwór i wyrażał się obrzydliwymi słowami, nie zważając na starszych, kobiety i małe dzieci, powiedział, że nie wypuści na dwór za swoją potrzebą. Zaczęliśmy błagać, żeby otworzyli okno. Szkoda było prosić. Nie zważając na to, podczas podróży wyłamaliśmy okno.
Przejechawszy granicę, zobaczyliśmy sowiecki raj. Dziwowaliśmy się, jak ludzie mogą żyć w takiej nędzy.
Podczas drogi od czasu do czasu dawali jakąś strawę i sto gramów chleba. Wypuszczali jak kiedy, raz na dobę na podwórze. Zawieźli do miasta Pawłodar, oddali bagaż, chociaż połowy nie było, został skradziony przez bolszewików. Załadowali na statek, na statku było również zimno. Jechaliśmy dobę, przyjechali przed wieczorem, zładowaliśmy się i tak nad rzeką nocowaliśmy dwie noce. Było bardzo zimno, dzieci płakały od chłodu i głodu, a nad nimi zmęczeni rodzice.
Na drugi dzień podjechały samochody i powieźli kto wie gdzie, poprzez stepy. Wreszcie przywieźli do nędznej, zapadłej wioski, był to sowchoz. Na drugi dzień przyszło nam jechać wołami 40 km, wreszcie jesteśmy na miejscu.
Poszedłem na robotę. Kazali wyrabiać normę, bo nie dostaniesz jeść. Norma była okropnie duża, tak że o jej wyrobieniu nie było mowy.
Wreszcie przyszła sroga syberyjska zima. Nie ma co jeść, nie ma co nosić, bo ubranie pozamienialiśmy na chleb. Dawali odpadki od owsa, przyszedłszy z roboty musisz szukać, wynająć żarna i mleć owies. Podczas głodówki zbieraliśmy nawet zdechłe cielaki, które były wywiezione w step.
Przeszła zima. Odłączyłem się od rodziny, pojechałem na sianokosy. Dostawałem 400 g chleba, jak normę wyrobił. Zabolał mnie ząb. Powiedziałem do brygadiera, żeby zapisał mnie do lekarza. On mówi: „Kłamiesz”. Zacząłem się upominać. Brygadier pobił mnie i nie puścił.
W zimie dawali, kto pracował, osiem kilogramów mąki na miesiąc.
I tak pracowałem tam, dopóki nie pojechałem do wojska.
Miejsce postoju, 8 lutego 1943 r.