KAZIMIERZ MARCINKOWSKI

A więc w listopadzie 1940 r. został pod [nieczytelne] rządu zabrany do wojska i inni koledzy – szeregowi [?].

Kazano do dwóch godzin stawić się w zbornym punkcie w rejonie. Gdyby stawiając opór, groziła śmierć, czyli trybunał.

Znajdując się w wojsku najezdnika, pełen nienawiści i żalu spędzałem to życie wojskowe. Widząc niechęć naszą bolszewicy, z wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej, [sprawili, że] znaleźliśmy się aż na Uralu w obozach pracy. Tu dopiero poczęli naród młody gnębić, poczytując jako wragi.

Obóz ten znajdował się w lesie koło miasta Mołotow. Ogrodzony drutem kolczastym i po szalowanych deskach, wewnątrz znajdowały się drewniane baraki. Wśród chłodnej zimy, mróz był po 30–40 stopni, ludzi pędzili na roboty do lasu, pod bagnetem. Młodzież licho odziana, palce z butów widać. Radził ja sobie i moi koledzy, robiąc z kory drzewnej tak zwane botinki, zawijając ścierkami, które też ciężko było znaleźć. Kto korą, kto jakim sznurkiem okręci nogi, zapobiegając odmrożeniom. Odzież (kufajka) podarta, dziurawa, brudna, wszy za kołnierzem, czuchrając się opuszczeni.

Wstając rano na okrzyk podjom z gołych desek niczym nieprzykrytych, ciężkie kości, skostniałe przez całą noc bez nakrycia, oprócz własnej tej kufajki. Podnosząc się, stają w szeregi. Wnet każdy wie swój dział pracy, chwytają łopaty, odrzucając śnieg, który padał całą noc. Po kilku godzinach młodzież z pustym żołądkiem mdleje z osłabienia. Wreszcie prowadzą na śniadanie, które już było i na obiad, bo tylko dwa razy na dobę karmili.

Posiłek poranny był bardzo smaczny, do którego po dziesięciu do jednej blaszanki, w niej znajdowała się piszcza, składała się ona z otrąb rozmieszanych z wodą. Tylko jedynie, że to było ciepłe.

Setki młodzieży, zwijając drewnianymi łyżkami tą spuchy [?], zjedliby jeszcze, ale kartki, czyli tzw. tałonczyk, nie dadzą więcej. Wnet komenda na roboty. Do roboty było szmat drogi lasem, ciągnąc ciężkie nogi z głębokiego śniegu, z opuszczoną głową. Cały dzień harują przy kopaniu kanałów, wypełniając normy. Mokre szmaty na nogach okręcone, przemoknięte, drżąc łamią zamarzłą ziemię, wzdychają z wycieńczenia młode orlęta.

Kto nie może już pracować, zamykają na tzw. gawlwachty [?].

Popadłem i ja tam, gdzie raz dobry tylko tej wody przygotowanej do pokarmu dawali, w nieopalanej celi drewnianej. Wstając rano kilku trupów leży, z żalu i rozpaczy patrzą się na nich, myśląc, że jutro to samo nam. Po dwóch tygodniach zostałem wzięty i znalazłem się w szpitalu.

Wracając z roboty, każdy dostaje 800 g chleba na pół surowego, ale wygłodzony naród zjada wszystek chleb i głodny zasypia na tych deskach.

Nadchodzi koniec miesiąca, wypłacają za pracę, przy czym odciągają za wyżywienie.

Popatrzyć na ogół, tam w kącie gdzieś drobne łupinki zamarzłe z kartofli zbierają ludzie, to też w śmieciach grzebią, szukają coś do zjedzenia.

Ja wróciłem ze szpitala po miesiącu, z powrotem do obozu pracy, gdzie w łasce Bożej jeszcze sześć miesięcy przetrwałem. Myśl jedyna była: dostać się do armii polskiej, o której już wiedzieliśmy. Więc ja, ratując swoje życie, dałem drapaka z tego raju.

Dojeżdżając do Czelabińska, na stacji spotkałem swój transport młodzieży do wojska. Jechałem ze swoimi razem, z radością w duszy, że słyszę swój ojczysty język.

Dziś znajduję się w armii polskiej, do której dążyłem wszystkimi siłami, mając za cel wywalczyć wspólnie ukochaną ojczyznę Polskę.