WŁADYSŁAW HAWRYLAK

Było to 10 lutego 1940 r. O godz. 3.00 w nocy przybyło pięciu NKWD-zistów, aresztując mnie wraz całą rodziną. Matka moja chora, prosiłem na litość boską, by zostawili ją w spokoju. Nie zwracając uwagi na prośbę moją, wyniesiono matkę z łoża choroby, na gołe sanie, mnie i ojca wypychając kolbami z mieszkania. I tak w ponurą noc zimową [powieźli nas] na stację do Lubaczowa. Tam załadowali nas do wagonów towarowych, bardzo zimnych. Nie dali nic zabrać, zostaliśmy się bez żadnych środków do życia. Ojciec mój prosił milicjanta, by mu pozwolił przynieść trochę wody. On nie zważał na to, a wpychał do wagonu i bił kolbą po plecach.

Po miesięcznej znojnej podróży o głodzie i chłodzie znaleźliśmy się w tajgach Sybiru, w brudnym i chłodnym baraku (Kaprasza) w tewryjskim [?] rejonie. W tym baraku zrzucili 90 rodzin. Nazajutrz, tak umęczonych podróżą i wycieńczonych głodem i chłodem, NKWD- ziści nie zważając na nic pędzą wszystkich do pracy (karczowania lasu), bijąc i popychając bezlitośnie. Norma na jedną osobę była 14 m3. Instrument był bardzo tępy i połamany, w ogóle niezdatny do pracy, a mróz sięgał do 50 stopni.

Część ludzi bezpośrednio zamarzła od tak dużego zimna, a część poodmrażała ręce lub nogi. Opieki lekarskiej żadnej nie było. Wiosną rozszalała się epidemia tyfusu, tak że kto nie umarł od mrozu, od epidemii, to zginął z głodu.

Gdy odjechałem, zostawiłem wielkie cmentarzysko mych rodaków, a w nim spoczywa moja najdroższa mamusia.

10 lutego 1943 r.