St. szer. Józef Koberecki, ur. w 1909 r., ślusarz, żonaty; 3 batalion łączności.
W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. zostałem obudzony wraz z rodziną dobijaniem się do drzwi i okien. Gdy otworzyłem drzwi, weszli do mieszkania funkcjonariusze NKWD i milicja z bronią w ręku i zażądali wydania broni, po czym przeprowadzili rewizję, przewracając wszystko, nie patrząc, czy co się niszczy, czy nie. Po negatywnym wyniku rewizji otrzymaliśmy rozkaz natychmiastowego spakowania się w ciągu półtorej godziny i załadowano nas na już oczekującą furmankę, przy czym wolno było zabrać jeden worek rzeczy na osobę. Reszta rzeczy i sprzętu pozostawały w mieszkaniu jako własność rządowa. Oczywiście, nie mogło być mowy o szybkim spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy w takim czasie, po popłochu spowodowanym nocnym wejściem i po takiej gwałtownej i brutalnej rewizji. Po załadowaniu na furmankę wieziono nas do stacji kolejowej Horodenka co koń wyskoczy i natychmiast wpędzono do pociągu towarowego. Do wagonów załadowano po 39 osób wraz z bagażem, w tym mężczyźni, kobiety i dzieci. W drodze, gdy przejeżdżaliśmy przez stacje w Polsce, nie mogliśmy nic dostać, gdyż funkcjonariusze NKWD nikogo nie dopuszczali do pociągu. Na stacji w Monasterzyskach, gdy kobiety chciały podać butelki z mlekiem dla naszych dzieci, to wtenczas NKWD-ziści zaczęli bić kobiety kolbami i strzelać. Ale nic jednak nie pomogło to bicie i strzelanie. Kobiety dostarczyły mleko dla dzieci. Jechaliśmy do Semipałatyńska trzy tygodnie. Przez cały czas naszej podróży nie otrzymywaliśmy żadnego pożywienia, gdyż tłumaczono nam, że żywność winniśmy byli zabrać z domu. Natomiast w nocy, przeważnie o godz. 2.00, dostarczano nam ciepłą wodę. Warunki higieniczne w czasie podróży w wagonie były okropne, a to z uwagi na ciasnotę, brak ustępu i to, że nie wypuszczali nas na postojach z wagonu. Po pięciu dniach naszej podróży, gdyśmy dojechali do granicy w Husiatynie, trzeba było się przeładować na pociąg sowiecki. Po wyjściu z wagonu ludzie padali z powodu zdrętwienia nóg i okropnego zmęczenia. Transport nasz liczył dwa tysiące osób, składając się w przeważającej części z kobiet, dzieci i starców.
Przywieziono nas do Semipałatyńska, rejon Zaton [?], gdzie załadowano nas na samochody ciężarowe, którymi odwieziono nas na jakąś farmę hodowli świń, która stała pustkami. Tam wyrzucono nas wraz z bagażami i tak nas pocieszyli, że: tutaj macie mieszkać i róbcie sobie, co chcecie i co wam się podoba. Oczywiście, zamieszkaliśmy w tych pomieszczeniach, gdzie poprzednio mieszkały świnie. W każdym kojcu o rozmiarach 11 na 6 m ulokowało się po 60 osób z powodu braku miejsca. O jakimkolwiek sprzęcie nie mogło być [mowy], a nocą umilały nam życie w tych mieszkaniach jedynie szczury, które latały z wesołym jękaniem po naszych głowach, oraz pluskwy, które nie pozwalały nam zapomnieć o tym, że mieszkamy w świńskim pałacu.
Po pięciodniowym odpoczynku miejscowa władza wszystkich zdolnych do pracy wciągnęła na listę robotników i skierowała nas na odległość od pięciu do dziewięciu kilometrów do kopalni torfu. Wydobywaliśmy torf przy wynagrodzeniu od trzech do sześciu rubli dziennie. Norma wydobycia torfu była sześć–siedem metrów sześciennych, tak dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Na drugi dzień przy pracy zaczęli poganiać i powiedzieli, że my przybyliśmy tutaj raz na zawsze, że o powrocie do Polski nie możemy nawet myśleć, a życie nasze zależne jest od tego, jak będziemy pracowali, bo u nich jest taki zakon: ten je, kto pracuje, a kto nie pracuje, ten niech zdycha. Co tydzień odbywały się zebrania robotników, mityngi, na których politruk, czyli kierownik polityczny, prowadził propagandę antypolską, krytykując ustrój w Polsce, a namawiając do wstępowania w szeregi partii komunistycznej. Jednocześnie ściągali przymusowo jakieś składki na Armię Czerwoną, w sumie 20 rubli miesięcznie, na zakupy kożuchów, czujek, rękawiczek i papierosów. Niejedna kobieta płakała, że ona tak ciężko pracuje, a mało zarabia i ma na utrzymaniu dzieci, i jeszcze jak jej zaczną odliczać z tychże 115 rubli, że ma miesięcznie to jej pozostaje ok. 70 rubli, a jeden kilogram kartofli kosztuje siedem rubli. Każdy z nas nic na to [nie] zareagował, musiał milczeć, mimo że stosunki między nami były bardzo dobre i wzajemna pomoc była natychmiast. Życia kulturalnego w ogóle nie było, a to z uwagi na to, że najmniejsze przejawy jakieś propolskie, jak opowiadania o Polsce, wspomnienia lub – co gorzej – zrównanie życia w Polsce i ZSRR, były bardzo surowo karane i to w ten sposób, że taki człowiek pewnej nocy znikał gdzieś i później już nie wracał.
Do armii polskiej wstąpiłem na skutek przyjazdu do Semipałatyńska oficera polskiego, który zawiadomił nas, że kto ma ochotę, to może się poinformować i wstąpić do wojska polskiego. Wobec czego ja, zostawiając rodzinę, której naprawdę trzeba było pomóc, bo zostawiłem żonę i chore dziecko, mające zaledwie 15 miesięcy i przyjechał do mnie z więzienia mój teść, też ledwo na nogach stojący, mający 68 lat, tak że pracować nie ma komu. Ja natychmiast wyjechałem do armii 19 lutego 1942 r. Zostałem przyjęty do armii polskiej w ZSRR w Ługowaja [Ługowoje], do kompanii łączności 10 Dywizji Piechoty.
Miejsce postoju, 23 marca 1943 r.