Plut. Karol Żytyński, 28 lat, posterunkowy Policji Państwowej, kawaler.
20 grudnia 1939 r. wyjechałem ze Lwowa w grupie czternastu osób, a to ppor. Sawicki Paweł, por. Piotrowski Kazimierz, ppor. Groszek, ppor. Bokun, kpt. Salonowski i dziewięciu nieznanych nazwisk oficerów, w celu przekroczenia granicy węgierskiej w okolicy Turki nad Stryjem.
Wyprawa nie udała się, ponieważ zostaliśmy zdradzeni przez przewodnika, który zaprowadził nas pod strażnicę sowiecką i dał znać strażnikom. Na zawiadomienie przewodnika z krzaków wyłoniła się grupa ludzi, których w pierwszej chwili nie mógł nikt rozpoznać, ponieważ było ciemno. Po chwili usłyszeliśmy krzyki Stoj, ruki wwierch! i repetowanie karabinów. Usłyszawszy to, poczęliśmy uciekać, jak gdyby na rozkaz i za nami posypały się strzały i rakiety. Ogień był tak silny i bezustanny, że nie można było wychylić głowy ze śniegu. Po kilku minutach usłyszałem straszny jęk, a jednocześnie zapaliła się rakieta i zobaczyłem całego we krwi tarzającego się po śniegu jednego z naszej grupy, jak się później dowiedziałem był to major (N.N.).
Puszczono za nami psy i do rana sprowadzono nas na strażnicę. Po rewizji i przesłuchaniu odwieźli nas do obozu w Skolem, zarzucając szpiegostwo. 1 stycznia 1940 r. zostałem wywieziony do więzienia w Połtawie, w sierpniu 1940 r. z Połtawy do więzienia w Krzemieńczuku, gdzie został mi odczytany wyrok pięciu lat obozu przymusowej pracy. Po wyroku, tj. we wrześniu wywieźli mnie do rozdzielczego więzienia w Charkowie, skąd wyjechałem do obozu pracy w woj. archangielskim, 40. łagier, 29. kolonia NKWD.
24 grudnia 1939 r. wieczorem wyprowadzili mnie do obozu w Skolem. Obóz ten był ogrodzony wysokim płotem [z drutu] kolczastego. W ogrodzeniu stały trzy baraki wybudowane z desek i kuchnia. W baraku o wymiarach 12 na 5 na 2,5 metra mieszkało ok. 300 osób. Zajęciem mieszkających tam było bicie wszy, które chodziły po pryczach i podłodze.
Od 14 stycznia 1940 r. siedziałem w więzieniu w Połtawie. Był to budynek piętrowy, murowany. W celi o wymiarach 6 na 3 na 3 metry mieszkało 7 osób. Każdy miał łóżko, siennik i koc. Cela była czysta, podłoga malowana. Lekarz codziennie sprawdzał czystość w celach i zaopatrywał chorych. Raz na dziesięć dni chodziliśmy do łaźni i zmienialiśmy bieliznę. Codziennie było 20 min spaceru na podwórku. Posiłki podawali nam trzy razy dziennie. Kto nie miał pieniędzy na tytoń, otrzymywał miesięcznie papierosy i tytoń za pięć rubli.
W więzieniu w Krzemieńczuku warunki były o tyle gorsze, że nie było łóżek. W Charkowie w celi o wymiarach 8 na 8 na 4 metry na podłodze cementowej mieszkało 180 osób wobec czego brak było powietrza i miejsca, by się położyć. Siedzieliśmy w jednych kalesonach i pot nas oblewał. W wypadku zemdlenia wynosili do ustępu i zlewali wodą, a nieraz wynoszono trupa, bo nie można było doprosić się pomocy. Wyżywienie takie samo jak w innych więzieniach.
24 września 1940 r. wysadzono nas z pociągu w bagnistym lesie, siedem kilometrów od Morza Białego, w obwodzie archangielskim. Pieszo zaprowadzili nas ok. 15 km w głąb lasu na niedużą polanę ogrodzoną drutem kolczastym, w ogóle bez zabudowań. Po przybyciu na miejsce oświadczono nam: „Będziecie tu żyć; jak się urządzicie, tak będziecie mieszkać, będziecie pracować przy budowie kolei. Kto nie będzie pracował, ten zdechnie, bo nie dostanie jeść”.
Początkowo mieszkaliśmy pod gołym niebem przy ognisku, mimo mrozu i zawiei śnieżnej. Nie było gdzie wyprać [bielizny] ani też gdzie się wykąpać, jedynym ratunkiem było ognisko, przy którym przeprowadzaliśmy dezynfekcję ubrań. W ciągu kilku miesięcy wybudowaliśmy budynki mieszkalne i łaźnię. Praca była bardzo ciężka, przy budowie ze zmarzniętej ziemi nasypu pod tor kolejowy.
Do pracy wychodziliśmy o 6.00 i wracaliśmy o 18.00. Wyżywienie było zależne od wyrobienia normy. Na 100 proc. trzeba było wywieźć taczką 4 m3 zamarzniętej ziemi na odległość 120 m, natomiast zamarzniętego gruntu 8 m3. Wówczas otrzymywało się 900 g chleba i tzw. drugi kocioł, tj. trzy razy po ¾ litra zupy i na kolację dwie łyżki kaszy. Kto wyrobił 125 proc., ten otrzymywał trzeci kocioł, tzw. stachanowski, różniący się od drugiego kotła tym, że otrzymywał sto gramów koniny lub kawałek słonej ryby i pięciogramową bułkę z szarej [mąki]. Kto wyrobił tylko 25 proc. normy, nazywał się odkazczykiem, sadzano go do izolatora i otrzymywał ¾ litra zupy i 300 g chleba na dobę. Do pracy prowadzono nas pod bagnetami.
Za ogrodzenie obozu nie wolno było wychodzić. Obóz był strzeżony przez psy i strażników NKWD. W więzieniach i obozie pracy towarzystwo było mieszane, składające się z różnych kategorii przestępców. Ze mną przez cały czas najwięcej siedziało Ukraińców z Rusi Zakarpackiej, którzy pouciekali w czasie mobilizacji na Węgrzech, poza tym dużo lekarzy, inżynierów i innej inteligencji sowieckiej. Na każdym kroku dało się odczuć przygnębienie moralne, na skutek czego stosunki koleżeńskie szwankowały, natomiast patriotyzm budził się w wysokim stopniu i podtrzymywał na duchu tych, którzy się załamali i przestali wierzyć w Boga.
Badania przez NKWD odbywały się po nocach. Zeznania wymuszano przez bicie, kopanie, wybijanie zębów, strzelanie za plecami, wyrażanie się najróżniejszymi wulgarnymi słowami, twierdzenie, że Polski więcej nie zobaczymy. Dużo ludzi zmarło od tych katuszy i z głodu, nazwisko tylko jedno pamiętam: osadnika Drabika spod Włodzimierza Wołyńskiego, który został zabity w czasie ucieczki z obozu pracy.
Do rodziny w kraju wolno było pisać listy, natomiast [listy z kraju] otrzymywali tylko ci, co przez pięć dni wyrabiali sto procent normy.
1 września 1941 r. przyjechał do obozu pułkownik NKWD i ogłosił nam amnestię na podstawie umowy zawartej między Polską a ZSRR. 24 września 1941 r. przyjechałem do Buzułuku, gdzie tworzyła się polska armia, i nasze władze skierowały mnie do Taszkentu. Tam pracowałem w kołchozie.
Wstąpiłem do wojska w Guzarze [Guzor] 2 lutego 1942 r. i do czasu wyjazdu z ZSRR służyłem w 2 Kompanii Żandarmerii przy Ośrodku Organizacji Armii w Guzor.