1. Dane osobiste (imię, nazwisko, stopień, wiek, zawód i stan cywilny):
Kpr. Mieczysław Zygmunt Zdanowicz, ur. 11 stycznia 1908 r., rolnik, żonaty.
2. Data i okoliczności zaaresztowania:
10 lutego 1940 r. o godz. 3.00 przyszło trzech milicjantów i trzech NKWD-zistów. Po przeczącej odpowiedzi [na pytanie], czy posiadamy broń, zrobili dokładną rewizję (przy okazji skradli brzytwę i kilka drobiazgów), broni nie znaleźli. Zabrali 15 książek do czytania (własność wędrownej biblioteki na pow. Tłuszcz). Najstarszy stopniem NKWD-zista przeczytał po rosyjsku rozkaz, mocą którego przesiedlają mnie wraz z rodziną do innego województwa. Pozwolił ubrać się ciepło, zabrać pościel i żywność na trzy dni. Myślałem, że tylko mnie zabierają (byłem instruktorem przysposobienia wojskowego i wychowania fizycznego), dopiero w szkole zorientowałem się, że byli tam już moi rodzice (matka 78 lat), dwóch braci z rodzinami i inni.
3. Nazwa obozu, więzienia lub miejsca przymusowych prac:
Okazało się, że tym innym województwem jest Komi ASRR, pow. żelezno-dorożnyj (dorzecze Dwiny Północnej).
4. Opis obozu, więzienia:
Cała podróż trwała miesiąc. Jechaliśmy w wagonach towarowych po 50 ludzi (wszy), zaryglowanych z zewnątrz. Na większych stacjach dawali wodę i węgiel, a trzy razy w ciągu całego miesiąca ciepłą zupę. Jechaliśmy na północny wschód, wreszcie tor kolejowy skończył się, przesiedliśmy się na auta i po trzech dobach dotarliśmy tam, gdzie miała być nasza „ojczyzna” (strana i żyzń): kilka baraków budowanych w zrąb, przywalonych śniegiem, a dookoła karłowaty las świerkowy. Do najbliższego osiedla 20 km. Baraki duże, dwanaście na dziewięć metrów, dookoła nary, w kącie piec; sufit, ściany i podłoga jednego koloru. Uczucie więcej niż przygnębiające, ale jest niczym w porównaniu do nocy – pluskwy, karaluchy i szczury nie dają na chwilę zapomnieć, gdzie jesteśmy.
5. Skład więźniów, jeńców, zesłańców:
Przy pierwszym zetknięciu się z Rosjanami dowiedzieliśmy się, że jesteśmy trzecią partią zesłańców. Pierwsi zostali przywiezieni w 1930 r., byli to przeważnie zamożni włościanie z całej Rosji. Druga partia w 1935 r. to Ukraińcy i Białorusini ze wschodnich terenów przygranicznych. Z początku odnosili się do nas nieufnie. Po przełamaniu pierwszych lodów okazało się, że zostali celowo uprzedzeni do nas przez NKWD. Z biegiem czasu doszło do pełnego porozumienia. Pierwsi 10, drudzy pięć lat czekali na zbawiciela, aby ich wyrwał z nędzy – „chociażby diabeł rządził, gorzej nie będzie” – mawiali. O Polsce wyrażali się pozytywnie. Gdy Rosja uderzyła Polskę w plecy liczyli, że Rosja zostanie pokonana i skończy się ich wygnanie. Większość modliła się skrycie. Nie brakowało między nimi zdrajców (nasi również donosili).
6. Życie w obozie, więzieniu:
Warunki harmonizowały z klimatem. Lato krótkie (trzy miesiące zupełnie nie ma), parno z powodu wilgoci (bagna), bez przewiewu. Komary i drobne muchy bez przerwy gryzą, utrudniają pracę i odpoczynek. Reszta, tj. dziewięciomiesięczna zima, śnieg do półtora metra, mróz do 80 stopni. Na początku obowiązywał ośmiogodzinny dzień pracy, z biegiem czasu, w związku z wojną, do jedenastu godzin. Sezonową pracą był wyrąb lasu, tu wybierali przeważnie młodych mężczyzn. Wyrostki i kobiety trudniły się zwózką drzewa, torowaniem drogi przez śnieg itp. Z początku zarabialiśmy po dwa ruble, później do dziesięciu dziennie. Pół biedy, jeżeli w rodzinie było więcej rąk do pracy niż gąb do jedzenia, w przeciwnym razie całemu gniazdu groziła zagłada.
Po wycieńczeniu każda choroba brała ofiary. Kilogram chleba kosztował 1,25 rubla, porcja zupy „rosyjskiej” 75 kopiejek, gulasz 4,50 rubla. Wszystko na książki robotnicze. Kto nie pracował, nie mógł kupić. Bardziej dokuczał głód pisma. Znalazło się cudem przywiezionych pięć książek polskich, czytało się je po kilka razy. Sowieckich pism nie można było czytać, bo człowieka diabli brali – kłamstwa, blaga, ogłupianie. Raz tylko była wzmianka, że w Norwegii walczy polska armia. Płakaliśmy, czytając. Od chwili wywiezienia modliłem się o to, aby mi dane było zginąć z bronią w ręku, a nie podle, tam na Północy.
7. Stosunek władz NKWD do Polaków:
NKWD „Pastuch” to pan życia i śmierci nieszczęsnego zesłańca. Bez jego pozwolenia nie wolno oddalić się poza obręb uczastka. On bywał dziesięć razy dziennie w baraku, za każdym razem twierdził, że Polski już nie będzie, a dla Rosji pracują na tyłach Anglii i Niemiec, po osłabieniu walczących, Sowiecki Sojuz uwolni klasę pracujących od kapitalistycznego ucisku. Wtedy każdy sowiecki żołnierz będzie oficerem. Naśmiewał się z modlących się, sadza do paki za niepopełnione winy, mówi, że „ucha swego i Polski nigdy nie zobaczysz”.
Kto chciał odpocząć, starał się dostać do paki. Zorientowali się szybko i zmienili karę aresztu na grzywnę 25 rubli za dobę.
Przy wypłacie, po potrąceniu na NKWD 10 proc., tzw. kult-ztor 20 proc. i grzywnę, okazywało się, że robotnik winien był do kasy kilkanaście rubli.
8. Pomoc lekarska, szpitale, śmiertelność:
Opieka lekarska (felczer) była pod kontrolą komendanta NKWD. Wolno mu było zwolnić od pracy ściśle określony procent, a na Wielkanoc i Boże Narodzenie nikogo. Felczer wtedy mówił: „Ty chory, mnie nie wolno zwolnić, idź do lasu, jakkolwiek dzień przeżyjesz, a jutro dostaniesz zwolnienie”. Kto dostał się do szpitala, umierał z wycieńczenia. Na leśny punkt przywieźli 800 Polaków, w ciągu półtora roku ok. 400 osób zmarło (dzieci wszystkie).
9. Czy i jaka była łączność z krajem i rodzinami?
Do wojny niemiecko-rosyjskiej mieliśmy kontakt z rodziną w kraju, dostawaliśmy listy i paczki, zawsze rewidowane przez komendanta.
10. Kiedy został zwolniony i w jaki sposób dostał się do armii?
Po umowie polsko-rosyjskiej. Numeru gazety, w której ta umowa była, zupełnie nie dopuścili do naszych rąk. Dopiero po miesiącu dowiedzieliśmy się o niej. W międzyczasie starali się nas urobić, żebyśmy nie wyjeżdżali. Zaczynała się trzecia z rzędu zima, wyżywienie z powodu wojny pogorszyło się, las wraz z naczelnikiem i dziesiętnikiem sprzykrzył się. Postanowiliśmy wyjeżdżać. Wtedy naczelnik [lesopunktu] zaczął robić trudności. Wypłacać nie chciał i chleba nie pozwolił kupić.
Poszła delegacja do kuratora (bandyty). Nawymyślał od darmozjadów. Kto wyrwał pieniądze, drugiemu pożyczył i razem, kupą, na plecach ponosili bagaż do stacji kolejowej (pięć kilometrów) przez bagna. Dzieci półnagie, boso. Na stacji, pod gołym niebem, czekaliśmy trzy doby. Wreszcie 3 października 1941 r. dali wagony (za opłatą) i wyjechaliśmy. W Kotłasie zobaczyłem kaprala polskiego z biało-czerwoną opaską na ramieniu, to z radości łzy mi pociekły. Tym razem podróż trwała dwa miesiące. W wagonie towarowym 40 ludzi. Wszy, głód. Wylądowaliśmy w Południowym Kazachstanie.
Znowu to samo z ludnością miejscową. Władze uprzedziły ich, żeby się z Polakami nie poufalili, bo to wrogi naród. Tu o tyle było gorzej, że nie można się rozmówić. Jednak po pewnym czasie wiedzieliśmy, że kołchozu nienawidzą z całej duszy. Tu, już „na wolności”, dowiedziałem się, że można wstąpić do wojska i 7 lutego 1942 r. stanąłem przed komisją poborową i zostałem przyjęty do polskiej armii.