MARIAN WĄSIK


Kpr. Marian Wąsik, ur. 30 sierpnia 1918 r., wyznanie rzymskokatolickie, narodowość polska, obywatelstwo polskie, rolnik, kawaler.


22 września 1939 r. pod Włodzimierzem [Wołyńskim] wzięty byłem do niewoli przez wojska sowieckie. Z Włodzimierza prowadzili mnie do Łucka. W czasie podróży nie dawali mi jeść ani pić, jak również innym. Po dwudniowej podróży w nocy przyszliśmy do Łucka. Zaprowadzili nas do ogrodu, gdzie spałem na mokrej ziemi. Następnego dnia poprowadzili nas na stację kolejową i tam załadowali do wagonów, do każdego po 85 ludzi. Było tak ciasno, że nie można było usiąść. Przez cały czas podróży otrzymałem 250 g chleba i 100 g sucharów. Podczas podróży obchodzili się z nami gorzej jak z najgorszymi zwierzętami. Wagony były pozamykane, a własną potrzebę załatwialiśmy w wagonie.

Po pięciu dniach przyjechałem do Szepietówki (Rosja). Zaprowadzili nas do koszar wojska sowieckiego, gdzie spaliśmy na cementowej podłodze. Tu otrzymywałem raz dziennie zupę i 150 g chleba. Po kilkudniowym pobycie zarządzili zbiórkę, ustawili w czwórki i prowadziło nas NKWD z powrotem na polskie tereny. Po przybyciu do Ostroga dali nam miejsce zakwaterowania stajnie końskie – byliśmy zmuszeni leżeć i spać w gnoju. Z punktu tego pędzono nas do stacji kolejowej Zdołbunów i pociągiem dowieźli nas do Dubna.

Na stacji Dubno transport nasz składający się z ok. 1,6 tys. jeńców został zepchnięty na bocznicę, na której trzymali nas bez żadnych środków zaopatrzenia i wyżywienia przez dwa dni. Przez te dwa dni żywiliśmy się na własną rękę, i jak znaleziono – ziemniakami, brukwią w polu, innymi rzeczami, których by nawet zwierzę nie chciało jeść. Po wyładowaniu na stacji doprowadzili nas do Dubna i umieścili w chmielarni. Gdy okoliczna ludność dowiedziała się, że jeńcy polscy przebywają w tym budynku, to narażając się na niebezpieczeństwo dostarczała nam żywność, jak: zupę, chleb, owoce itp.

Po blisko dwudniowym pobycie w Dubnie odmaszerowaliśmy do Werby. Tam umieścili nas w rejonie tartaku, w baraku wybudowanym dawniej na deski. W tym baraku przebywałem do 15 kwietnia 1940 r. Wokoło były trzy rzędy płotu z drutu kolczastego, za którymi chodzili żołnierze NKWD z psami. Wewnątrz baraku po obu stronach i na środku były wybudowane trzypiętrowe prycze. Można tam było umieścić 250–300 osób, a oni wsadzili nas ok. 700, tak że leżeliśmy jeden przy drugim jak śledzie ułożone.

Warunki higieniczne były poniżej krytyki, a ściśle mówiąc, w ogóle ich nie było. Sowieckie warunki higieniczne doprowadziły do tego, że wszy z górnych prycz padały jak krople deszczu. Pracowaliśmy na budowie szosy Dubno–Lwów. Pracowałem fizycznie, jak tłuczenie kamieni, kopanie rowów itp., po 12 godzin dziennie. W obozie tym siedzieli wyłącznie jeńcy, podoficerowie i szeregowcy. Przeważnie rdzenni Polacy, choć nie brakło takich, którzy podawali się za Białorusinów, Ukraińców czy Niemców. Obóz ten, jak wspomniałem, nie nadawał się nawet na trzymanie trzody chlewnej, a sowieckie NKWD tak postępowało z ludźmi. Stosunki koleżeńskie między jeńcami były dobre. Jeden drugiego podtrzymywał na duchu, pocieszaliśmy się wzajemnie, jak tylko mogliśmy. Każdy z nas w duchu święcie wierzył w dobre jutro.

Władze NKWD obchodziły się z nami nie jak ludzie cywilizowani z XX w., lecz jak ludzie dzicy ze średniowiecza, uciekając się do najrozmaitszych tortur, karcerów itp. Często urządzali różne pogadanki, na których przymusowo musieliśmy być. Pogadanki takie były przeważnie w duchu komunistycznym. Mówca wysławiał dobrobyt w robotniczym kraju. Na każdej zaś takiej pogadance podkreślali z naciskiem upadek Polski, przy czym wyśmiewano nas jako polskich żołnierzy. Używając różnych porównań, jak: polskie pany i generałowie wraz z Anglią i Francją, o której mówiono jako prostytutce, że sprzedali Polskę. Naczelnicy obozów zawsze nam mówili, że Polska nigdy być nie może – jak nie widzisz ucha, tak nie zobaczysz Polski. Albo: jak na dłoni włosy nie rosną, tak będzie Polska. I wiele, wiele obelżywych słów tak pod adresem Polski, jak Anglii i Francji.

Pomoc lekarska w obozie polegała na tym, że człowieka, który miał gorączkę, opatrzono w postaci lekarstwa jednym dniem zwolnienia z pracy, bo lekarstw było bardzo mało, a w większości nie było wcale. Śmiertelności u nas nie było, jeden tylko wypadek zastrzelenia przez NKWD jeńca, który chciał zbiec. Nazwiska nie pamiętam. Wiadomości z kraju nie miałem, a od rodziny otrzymałem w 1940 r. dwa listy, które dla mnie były bardzo smutne.

Przebywałem w obozach Radziwiłłów, wieś Sytno, Sądowa Wisznia i Czerlany koło Gródka Jagiellońskiego, gdzie pracowałem na budowie lotniska. Praca była taka sama jak na szosie. Życie i warunki mieszkalne i higieniczne, pomoc lekarska, wyżywienie i stosunek władz NKWD do Polaków identycznie takie same, jak w opisanym wyżej obozie, w którym przebywałem najdłużej.

W czasie wybuchu wojny między Sowietami a Niemcami byliśmy w obozie Czerlany. Stąd nas transportowali pieszo w nieznanym dla nas kierunku. Zmęczeni i wyczerpani drogą, ciągnęliśmy się noga za nogą. Z wycieńczenia padaliśmy po drodze, nie mając sił iść. Jednak każdy z nas ostatkiem sił szedł dalej, bojąc się pozostać, ponieważ kolega, który upadł (a żaden z nas nie mógł mu pomóc), nie dołączył więcej do nas. Po upadku takiego jeńca zostawał z nim jeden żołnierz sowiecki i po jakimś czasie było tylko słychać strzał. Z tego wnioskowaliśmy, że został zastrzelony, ponieważ ten żołnierz sowiecki wracał do nas. W czasie nalotów niemieckich eskortujące nas NKWD chowało się do przydrożnych rowów, pozostawiając nas na środku jezdni na pastwę pocisków i bomb. Przez cały czas drogi, siedem dni, dostawaliśmy po 200 g chleba i to nie każdego dnia.

Mniej więcej pod koniec drogi pieszej zapędzili nas w bagno, gdzie obstawili nas karabinami maszynowymi. Myślałem, że to będą ostatnie chwile mego życia. Każdy z nas zarył się w mokrą ziemię, chcąc jakkolwiek przenocować, ewentualnie schronić się przed strzałami. W czasie podróży w jednym z punktów odpoczynku, w obozie opuszczonym przez jeńców, zobaczyłem pięć trupów żołnierzy w mundurach polskich, nazwisk nie znam. Jak przypuszczam powodem ich śmierci była chęć ukrycia się w celu pozostania na terenie Polski. Po wyśledzeniu zostali rozstrzelani przez NKWD.

Po przybyciu na stację kolejową Wołoczyska załadowali nas na transport. W wagonach było tak ciasno, że nie można było powietrza złapać. W tych zamkniętych wagonach, o 200 g chleba [dziennie], dojechaliśmy do Starobielska, gdzie przebywałem do chwili zwolnienia. Przed zwolnieniem agitatorzy sowieccy namawiali nas do wstąpienia szeregi ich Krasnej Armii. Jednak między nami nie było takich ochotników. 22 sierpnia 1941 r. przyjechał do nas podpułkownik dyplomowany Wiśniowski, który odczytał nam umowę polsko-sowiecką [i ogłoszono], że jesteśmy zwolnieni i że organizuje się polska armia w ZSRR. 24 sierpnia 1941 r. przeszedłem przez zorganizowaną komisję poborową i zostałem wcielony do Wojska Polskiego.

Miejsce postoju, 8 marca 1943 r.