Bomb. Kazimierz Baliński, ur. w 1901 r., z zawodu handlowiec, żonaty.
20 września 1939 r., gdy zostaliśmy rozbrojeni we Włodzimierzu [Wołyńskim], wyprowadzono nas za miasto, okrążono i odebrano wszystkie ostre rzeczy, jak noże, nożyczki, brzytwy, igły itp. Pędzono nas pieszo do Łucka, trzy doby o głodzie, nie dając nawet do syta wody. W Łucku wpędzono nas na dziedziniec koszar, byliśmy tam dwa dni. Drugiego dnia po przemowie jednego smarkatego Żyda dali nam zupy. Przed wieczorem spędzono wszystkich do kupy, wyprowadzono do wagonów po 80 ludzi i dano jak na śmiech po jednym sucharku. Do Równego jechaliśmy dwie doby o głodzie, w Równem dopiero dostaliśmy po połówce chleba i dalej jazda do Zdołbunowa i Szep[i]etówki. Tam dali co prawda raz na dzień gorącą strawę, ale trzeba było stać w ogonku czasem i całe 24 godziny. Z Szep[i]etówki 4 października pognano nas pieszo do Ostroga i z Ostroga do Zdołbunowa. W Zdołbunowie na kolej i pojechaliśmy do Werby. Z Werby na piechotę do Zahorc Dużych [Wielkich]. Przez całą drogę padał śnieg i deszcz, każdy przemókł do suchej nitki. W Zahorcach w majątku wpędzono nas do obór, na mokry gnój i tak ciasno, że nie było się gdzie położyć. Stamtąd wędrowaliśmy kolejno po obozach: Rudnia Poczajowska, Werby, Brody, Sądowa Wisznia. Gdzie tylko było, wszędzie życie bardzo złe, a normy wysokie i czas pracy wynosił letnią porą do 15 godzin w dzień. Poza tym wszędzie bardzo często rewizje, wypędzano na dwór w największy mróz i trzymano po parę godzin. Odbierali wszystko, co się dało, nawet fotografie, papiery, obrazki, książeczki do nabożeństwa i znaczki pocztowe. Zamykali do aresztu ludzi w największy mróz i rozbierali do naga, i – naigrawając się – pytali, czy ci to już wystarczy.
Z Sądowej Wiszni powędrowaliśmy do dalszych obozów jak Pługów, Zborów i ostatni Skole. Gdy wybuchła wojna, ze Skolego zabrali nas dopiero 27 czerwca 1941 r., pędząc na oślep bez wytchnienia dwa dni do stacji Dolina, po drodze nie dając się napić wody z tego rowu, co się przez niego przechodziło, strzelając jak do psów. W drodze tej zostało postrzelonych trzech kolegów, którzy później zostali dobici przez NKWD-zistów. 1 lipca 1941 r. załadowano nas do wagonów towarowych (16 t) po 74 ludzi i tak nas wieziono do 24 lipca 1941 r., przywożąc do Starobielska. Po drodze dawano nam jedną dwukilową bułkę chleba na 74 ludzi i to nie co dzień. Wodę dzieliliśmy łyżką stołową, bo dostać wiadro wody to był luksus. Przez cały ten czas niewoli było źle, głód i chłód, ale tak jak ostatnia podróż, to ją można nazwać Golgotą. Robactwo tak się rozmnożyło w wagonach, że każdy musiał siedzieć nago, tak jak go matka narodziła. Zaznaczam, że całą tą podróż byliśmy zamknięci na śruby wagonach, przez 24 dni. A czerwonka robiła swoje.
Po wyładowaniu w Starobielsku niepodobna było nazwać nas ludźmi. Przez kilka minut nikt nie mógł utrzymać się na nogach. Dużo ludzi zupełnie nie mogło chodzić przez przeszło dwa tygodnie.
W Starobielsku 25 sierpnia 1941 r. wstąpiłem do wojska polskiego i pojechałem do Tockoje, przydzielony potem do 6 Dywizji 6 Pułku Artylerii Lekkiej.