Szer. Zygmunt Bartoszak [?], ur. w 1913 r., ślusarz-tokarz, kawaler; 3 batalion łączności.
Aresztowany i wywieziony z Polski wraz z rodziną byłem z 12 na 13 kwietnia 1940 r. O północy otoczyli mieszkanie i po gwałtownym stukaniu i głośnym krzyku „Otwierajcie!” otworzyłem mieszkanie. Weszło pięciu bolszewików, trzech miało bagnety na karabinach, a reszta broń boczną. Jeden z nich oznajmił, że przyszli szukać broni. Pod tym pozorem zaczęli przewracać wszystko, co się w mieszkaniu znajdowało, a drugi odczytał, że jesteśmy aresztowani i musimy za dziesięć minut być gotowi do wyjazdu. Matka i siostra moja z przestrachu osłabły i dostały ataku serca. Bolszewicy, widząc to, siłą wyciągnęli [je] z łóżka, zmuszając do szybkiego ubierania się.
Samochodami przewieźli nas do pociągu towarowego, gdzie wpędzono moją rodzinę liczącą ze mną siedem osób do małego wagonu, do którego załadowano jeszcze 20 osób. Okna w wagonie były pozabijane, a drzwi po wpuszczeniu nas zamknięte z zewnątrz. W wagonie było trzech mężczyzn, a reszta same kobiety z dziećmi. Przez cały dzień nikogo nie wypuszczono dla załatwienia potrzeb fizjologicznych. W następny dzień pozwolili wyjść pod wagon mężczyznom i dzieciom razem z kobietami, a bolszewicy dookoła z bronią w ręku pilnowali i krzykami „prędzej w wagon” zapędzili z powrotem. W wagonie było duszno, że aż kobiety z dziećmi z wycieńczenia mdlały.
Po dwutygodniowej jeździe w wagonach zamkniętych przywieźli nas do Pawłodaru, skąd porozwozili po sowchozach. Mnie i moją rodzinę wywieźli do sowchozu pawłodarskiego na II fermę, odległą od Pawłodaru 50 km. Zamieszkiwali tam sami Kirgizi zwani Kazachami. Umieszczono nas w budynku po bydle, bez podłogi, szyb w oknach, o przeciekającym dachu, cuchnącym powietrzu, pełnym różnego robactwa.
Praca tam była rolnicza, trwała od wschodu do zachodu słońca. Przy wianiu zboża ręczną wialnią żądali od kobiet i mężczyzn jednakowej normy: dziennie wywiać 12 t zboża przez czterech ludzi. Ilość określali na oko, zawsze mniej, niż było w rzeczywistości, przez co płacili bardzo mało, od 20 do 60 rubli miesięcznie. Zimą przy 50 stopniach mrozu w styczniu wyrabialiśmy lód do chłodzenia mleka latem. Przy wyrobie lodu pracowały Polki, dźwigając 25 litrowymi bańkami wodę. Koni lub wołów nie dawali do wożenia, w obawie, że pomarzną. Przy takiej pracy odzież była cała mokra i zlodowaciała, a osuszyć się nie było gdzie, gdyż na 19 osób, które mieszkały razem z moją rodziną, był tylko jeden piec, do którego drzewa ani żadnego opału nie było. Musieliśmy w jednogodzinnej przerwie obiadowej odkopywać spod kilkumetrowego śniegu piołun lub trawę, aby choć w ten sposób raz dziennie coś ugotować. Rosjanie w tym czasie i Kazachowie, mimo że pracę mieli w budynkach, opał otrzymywali gotowy. Odzieży i obuwia Polakom na fermie nie sprzedawali. Chodziliśmy w mokrych szmatach, przez co ręce i nogi mieliśmy poodmrażane. Gdy kto nie mógł z wycieńczenia wypełnić normy dziennej, zmniejszali mu dzienną porcję chleba lub też zupełnie nie otrzymywał.
W jedną niedzielę nie wyszliśmy do pracy, a poszliśmy do pobliskiego kołchozu odległego o 20 km, by kupić żywność. To rozzłościło bolszewików, zaczęli mścić się na kobietach: w burzę śnieżną porozstawiali na zaśnieżonym stepie osoba od osoby daleko i kazali kopać dołki na zatrzymywanie śniegu. Wracając do domu, kobiety błądziły do późnego wieczora. Najgorsze i najcięższe prace dawano tylko Polakom, na przykład robienie lodu w dni największego mrozu lub na dalekim stepie zatrzymywanie śniegu, gdzie trzeba było chodzić przeszło 12 km po dużym śniegu i kopać dołki. Do tych prac wysyłali polskie kobiety. Na zebraniach nakazywali bolszewicy w burzę śnieżną wychodzić do pracy w step.
15 lutego 1941 r. siostra moja, 19-letnia Władysława, i Sokólska [zostały] wysłane w burzę śnieżną o 20.00 wieczorem do pilnowania bazy z bydłem. Burza była wielka, idąc, obie nie trafiły do bazy, a poszły w step. Zbłądziły, nie mogąc znaleźć z powrotem domu. Po dwóch dniach znaleźliśmy już tylko zwłoki zmarznięte i przysypane śniegiem.
Prosiliśmy kierownika fermy, komunistę, o przywiezienie lekarza. Odpowiedział, że dla niego konie są ważniejsze niż ludzie i pomimo naszych próśb koni nie dał. Zbolała matka moja prosiła, aby pomogli zanieść zwłoki na cmentarz. Brygadier brutalnie odpowiedział: „Nieś sama, ja ludzi nie daję, bo któż będzie bydłem się opiekować!”. Na żalenie się władzom NKWD byliśmy wyśmiani i odpowiadali: „Jak dłużej u nas pobędziecie, to się do wszystkiego przyzwyczaicie”.
24 marca 1943 r.