1. Dane osobiste (imię, nazwisko, stopień, wiek, zawód i stan cywilny):
Plut. rez. 2. Witold Rawicz-Ględzki, rocznik 1896, leśniczy Lasów Państwowych, żonaty.
2. Data i okoliczności zaaresztowania:
W leśnictwie Nowosiółki aresztowany byłem dwa razy: 10 października i 28 listopada 1939 r. Po kilku dniach zwalniały mnie władze NKWD. W czasie śledztwa szykanowano i wyśmiewano. W nocy z 6 na 7 lutego 1940 r. aresztowano mnie w Hancewiczach i zamknięto w piwnicy apteki (uprzednio ograbionej przez władze bolszewickie, a materiały wywiezione zostały za granicę). 10 lutego 1940 r. pieszo, w okropny mróz, bo ok. 50 stopni, o [godz.] 3.00 przeprowadzono mnie do stacji Lurino [sic!] 15 km. Tam zastałem ok. 60 wagonów towarowych naładowanymi nieszczęśliwymi. Byli to przeważnie urzędnicy i straż leśna oraz okoliczni koloniści, którym jednocześnie skonfiskowano cały dobytek. Zabrano ludzi w nocy, z małymi dziećmi, widziałem też starców 70–80 lat. Nawet ciepłej odzieży tym nieszczęśliwym nie dano zabrać. Wtłoczono mnie do jednego z takich wagonów jako czterdziestego. Ciemno, zimno i straszno. Wszędzie płacz dzieci, przekleństwa i lament starszych, brak słów, by opisać, co się działo na tej stacyjce, dokąd zwożono ludzi z całej okolicy, co trwało do 12 lutego. Troska, co się stało z moją rodziną, rozrywała mi serce. Wagony były szczelnie zamknięte, nie wyłączając okien, toteż potrzeby fizjologiczne załatwiano pod drzwiami. W dwa dni [później] gdzieś pociąg zatrzymano w polu, kazano wagony sprzątnąć gałęziami nałamanymi w przydrożnych krzakach. W następstwie pociąg stawał już raz dziennie gdzieś w polu i pozwalano po kilka osób wychodzić dla załatwienia potrzeb, naturalnie pod strażą jadącą na gankach wagonów. Przez cały czas czternastodniowej drogi dostaliśmy dwa razy po dwa wiadra wody i mokre drewno, które bardzo źle paliło się w piecykach. Ilu ludzi zamarzło w tej piekielnej drodze – nie wiem, było jednak dużo wypadków śmiertelnych, a chorzy to 70 proc.!
3. Nazwa obozu, więzienia lub miejsca przymusowych prac:
24 lutego nasz transport przybył do stacji Morianka w wołogodzkiej guberni [sic!]. Dzieci, starców i bagaż załadowano na sanki już oczekujących kołchoźników. Kobiety i mężczyźni pieszo. Do pierwszego etapu 26 km dobrnęliśmy ok. godz. 2.00 i rozmieszczono nas w jakiejś opuszczonej wsi. O żadnym zaprowiantowaniu nie było mowy. Na drugi dzień rano nasz obóz wyruszył dalej i znów 25 km tej okropnej drogi po kolana w śniegu.
4. Opis obozu, więzienia:
Na lesopunkt Ozierany nad rzeką Druśnicą [sic!] przybyliśmy nocą i rozmieszczono nas w ciasnych i zimnych barakach, nieraz bez okien i pieców. Dano nam 24 godziny na wypoczynek i uporządkowanie baraków. W przemówieniu naczelnika padły pierwsze słowa: „Przywiezieni tu jesteście na wieczne osiedlenie, nikt was nie oswobodzi, macie podporządkować się władzy ZSRR. Otrzymacie dobrą pracę i wszelką opiekę”. Urągliwe słowa ośmieszające naszą naiwną wiarę w pomoc Anglii i Francji były okropne i szarpiące dusze, najtwardsi mężczyźni płakali, nie mówiąc już o kobietach! Pracę dano rzeczywiście, dzieci od lat 16 i kobiety musiały na drugi dzień iść do lasu z siekierami do eksploatacji zrębów, załadunków itp. bardzo ciężkich prac i za tak małą stawkę, że wykwalifikowany nasz drwal nie mógł zarobić więcej jak trzy–czterech rubli dziennie. W tym stosunku chleba mógł robotnik kupić w sklepiku od pół do jednego kilograma. Na posiołku był felczer, lekarstw prawie żadnych, toteż w pierwszym rzędzie śmierć zaczęła kosić dzieci i słabszych, zaziębionych w drodze. Ponieważ udało mi się zachować kilkaset rubli, do roboty z punktu nie poszedłem, używając różnych argumentów, a dobrzy moi gajowi dopomagali mi w kupnie chleba.
W końcu władzom sprzykrzył się mój opór i 28 lipca 1940 r. aresztowano mnie pod zarzutem organizowania „masowej ucieczki” i agitacji. W więzieniu śledczym w Wołogdzie przesiedziałem do 15 maja 1941 r. Na śledztwo wzywany byłem w ciągu tego czasu 26 razy, zawsze w nocy, śledztwo trwało zawsze po kilka godzin. Bez popychań, szturchańców nigdy się nie obyło, a najgorsze to szykanowanie, rzucanie obelg na ojczyznę i beznadziejną przyszłość. Według zdania „śledczych” cały świat będzie pod dobrodziejstwem ZSRR i temu podobne bzdury. Następnie przeniesiony zostałem do drugiego więzienia w oczekiwaniu na wyrok. 16 czerwca 1941 r. odczytano mi zaoczny wyrok OS z par. 102 – trzy lata i wg par. 48 – pięć lat, łącznie osiem lat poprawczych łagrów.
Podobno więzienie w Wołogdzie budowane było przez Iwana Groźnego. Są to ciemne kazamaty z matowymi drucianymi szybami, wilgoć, stale woda na betonowych podłogach, łóżka bez materaców, zamykane w ścianie. Pożywienie to 500 g czarnego chleba i gorąca woda, rano i wieczorem zupa z kwaśnej kapusty.
Do łagrów wywieziono mnie w stanie wyczerpania, ledwo trzymającego się na nogach. Do przedziału na 8 osób wtłoczono nas 17. W czasie czterodniowej drogi do Archangielska karmiono nas tylko śledziami: dwie sztuki dziennie, pięćset gramów chleba i dwa kubki surowej wody.
Z Archangielska partia ok. 600 osób otoczona wojskiem z karabinami maszynowymi i z psami została przepędzona 15 km w tajgi nad Dwiną. Umieszczono nas w odrębnych barakach otoczonych drutami kolczastymi. Pobudka o [godz.] 4.00, o 5.00 dostawaliśmy 400 g chleba i garść drobniutkiej rybki kamsa, o 6.00 otoczeni wojskiem i psami na roboty do kamieniołomów, a następnie wyciąganie kloców z rzeki, w przerwie obiadowej [nieczytelne] woda letnia. Do baraków o [godz.] 19.00, gdzie dostawaliśmy zupę z kaszy. Ludzie padali jak muchy! Na opuchnięcie moich nóg nikt nie zwracał uwagi, przy życiu utrzymywała mnie tylko wiara!
O zawarciu umowy polsko-sowieckiej dowiedzieliśmy się 5 sierpnia [1941 r.]. Zwolniono mnie 28 września. Do polskiej armii w Buzułuku dotarłem 3 listopada 1941 r.
Miejsce postoju, 7 marca 1943 r.