ALEKSANDER CHODYNICKI

Szer. Aleksander Chodynicki, 42 lata, rolnik, kawaler.

10 lutego 1940 r. przyjechało do mnie na kolonię dwóch milicjantów i dwóch członków NKWD. Aresztowali mnie, przeprowadzili rewizję, potem dali dziesięć minut na przygotowanie się na drogę, następnie zabrali mnie ze sobą, nie pozwalając zabrać nic, prócz ubrania na sobie i jedzenia na parę dni. Oni jechali, a ja musiałem iść pieszo 35 km do stacji kolejowej.

Jako internowany śledztwa nie przechodziłem, ale na posiołku w ZSSR często brano nas do kancelarii NKWD. Członkowie partii kładli na stół rewolwery i przeprowadzali z nami rozmowy, badając, o czym rozmawiamy my, Polacy, między sobą.

Pracowałem na rzece przy wyłapywaniu płynącego drzewa. Praca była ciężka, bo zawsze byłem zanurzony po pas w wodzie z lodem, a drzewo trzeba było wyciągać z wody i dalej przez stromy brzeg pod górę. Dziesiętnik nie pozwalał odpocząć ani chwili. Jeśli nie wyciągnąłem tyle drzewa, ile trzeba było na normę, tj. 30 sztuk, to nie dawali jeść.

Władze sowieckie odnosiły się do mnie bardzo wrogo, na każdym kroku obrzucając plugawymi przekleństwami: „ty polska swołocz”, „polska morda”, miatieżniki i innymi trywialnymi wyrażeniami.

Sam widziałem, jak zabierano dzieci od matek Polek i umieszczano w tzw. dietsadach, by z matkami nie rozmawiały po polsku. Tak zabrali dwoje dzieci mojego brata. Matki wypędzali do pracy.