10 listopada 1940 r. aresztowano mi braci. Odtąd zaczęto bardzo surowym okiem patrzeć na całą rodzinę, a szczególnie na mnie. Zaczęto nakładać podatki niemożliwe, pędzić do lasów na roboty w ogóle nie do wytrzymania. Ostatecznie przyszedł 1 stycznia 1941 r.: aresztowano mojego szwagra, a siostrę z małymi dziećmi zaczęto prześladować, aby zmusić do dobrowolnego opuszczenia całej gospodarki. Tak się żyło całą zimę i wiosnę 1941 r., bardzo smutno i tęskno, jeszcze w kraju.
Nadszedł 19 czerwca 1941 r. – wypędzono mnie do roboty, 20 km od domu, a w noc z 19 na 20 czerwca 1941 r. aresztowano mi całą rodzinę wraz z siostrą i jej małymi dziećmi. Po mnie przyjechano, gdzie byłem wysłany do roboty, dopiero w dzień o godz. 10.00, 20 czerwca, okłamując mnie, że mam jechać na stację po owies dla koni, które tam były zabrane jako robocze. Przyjechałem do miasta, powiedzieli rzucić na ulicy konie własne wraz z wozem, i wsiadać do samochodu ciężarowego. Wtedy dopiero powiedzieli, że jestem aresztowany.
Myślałem, że jestem tylko sam aresztowany, nie spodziewając się, że już cała rodzina siedzi w zamkniętym wagonie. Przywieźli na dworzec o godz. 11.30 i wepchnęli do zamkniętego wagonu, w którym mieściła się cała rodzina. Na widok starych rodziców, serce moje zaczęło bić jak młotem. Matka rzuciła się mi na szyję, płacząc, i zaczęła opowiadać o tej tragicznej nocy. Staliśmy w wagonie 36 godzin i 21 czerwca po południu wyruszyliśmy na wschód. Jechaliśmy w zamkniętych wagonach przez osiem dni aż do Uralu. Dopiero tam odemknięto nam wagony, abyśmy mogli się trochę obmyć. Postój był dwugodzinny i właśnie na tym postoju ktoś z transportu dostał gazetkę, z której dowiedziano się o wojnie rusko-niemieckiej.
Było to 29 czerwca, to jest na Piotra i Pawła. Wieść ta szybko rozeszła się po całym transporcie, że już Niemcy znajdują się na naszych Kresach, a nawet i dalej. Troszkę się nadzieja powiększyła i weselej już się jechało. Po tym postoju już każdego dnia otwierano wagony i co dwa dni dawano zupy. I tak wieźli nas aż do 6 lipca 1941 r. Wyładowali nas za miastem na przystanku i zaczęli zwozić końmi i samochodami do baraków, które już były przygotowane od sześciu dni. 7 lipca 1941 r. (to była niedziela) zaczęto zapisywać już do roboty. Ojca miałem dość starego, bo liczył 61 lat, a do roboty musiał iść, bo inaczej nie miałby co jeść.
Robota była bardzo ciężka, jak wiadomo, na cegielni. A jedzenie marne, bo na roboczego dawano 800 g chleba i oprócz tego więcej nic. A na dzieci 400 g.
Na czwarty dzień tej pracy dano nam specjalne dokumenty, w których było zakazane do miasta, z równoczesnym meldowaniem się dwa razy miesięcznie w NKWD.
I tak pracowaliśmy aż do amnestii polskiej, chociaż to niedługo trwało, bo niecały miesiąc. A po amnestii, chociaż nie zwalniano, poszedłem z kolegą szukać lżejszej pracy, nic się już nie bojąc. W domu zostawała matka staruszka, aby przygotować coś do zjedzenia, bo na robocie w stołowoj to nie było coś zjeść, a chociaż za niczym, to nie można było doczekać w kolejce.
Z początku w pierwszych barakach było dość dobrze, póki było ciepło. Z chwilą nadejścia jesieni zrobiło się bardzo zimno, a baraki były nieogrzewane jako namioty. A trzeba było w nich mieszkać aż do listopada, kiedy już przyszło 20 stopni mrozu. Dopiero w listopadzie przewieźli nas do trochę cieplejszych mieszkań. Ale za tą nową kwaterę z pracy prawie wszystko odliczali. Tak że nie można było zarobić na kawałek chleba człowiekowi młodemu, a co dopiero było robić bezsilnym starcom i małym dzieciom. W ten sposób przeżyło się całą zimę, że – mając jeszcze jakieś stare zapasy z Polski, jak na przykład ubranie, obuwie itd. – wymieniało się to za kartofle i jeszcze jakieś produkty. Chociaż swoje rzeczy rzucało się bezcennie.
I jedno tylko było w myśli, żeby dostać się jakoś do Wojska Polskiego, może przez to jakoś pomógłbym swojej rodzinie. Marzenie się spełniło, a rodzina dalej cierpi i cierpi.