FRANCISZEK BALAWAJDER

Kpr. Franciszek Balawajder; 2 Korpus Oddziału Sanitarnego.

10 lutego 1940 r. będę pamiętał do końca swego życia. Do mego domu przyjechało ośmiu NKWD-zistów i mówią do żony, żeby w ciągu 15 min spakowała się, bo wyjeżdżamy do innego województwa. Jeden trzymał mnie z rękoma do góry i nie pozwolił się ruszyć, inni przewracali wszystkie rzeczy, szukali broni. W tym czasie zabrali zegarek i dwie złote obrączki. Na wóz nie można było więcej wziąć [jak] dwa metry wagi.

Zima była ciężka, wieziono nas 28 dni w zamkniętych wagonach towarowych, po drodze dostaliśmy dwa razy zupy i chleba. Wreszcie przywieźli nas do stacji Kotłas, obłast archangielska. Ze stacji wieziono nas jeszcze dziesięć dni furmankami. Mróz 45 stopni, śnieg po pas, po drodze dla dzieci dawali tylko ciepłą wodę. Przybyliśmy do miejsca, gdzie 18 miesięcy pracowałem na kawałek chleba dla żony i 4 dzieci, były to roboty przy ścinaniu drzewa.

Pewnego razu komendant zauważył, jak moja żona się modliła. Za karę musiała przez miesiąc nosić obiady dla robotników do lasu, osiem kilometrów zadomoj.

Ludzie chorowali na szkorbut i tzw. kurzą ślepotę. Lekarstwa nie było, leczyli się szpilkami z sosen i świerków, bo to była ostatnia deska ratunku przeciw tej chorobie. Komendant często mówił, że jemu się rozchodzi [nie] o ludzi dorosłych, ale o tych małych, bo z nich będą dobrzy komuniści. Wy, starsi, możecie zdychać, a tych małych już tam rodzina [sic!].

Nadeszła chwila wyswobodzenia Polaków. Nie powiedzieli nam zaraz i nie chcieli nas wypuścić i za robotę wypłacić. Było to 21 października 1941 r., uciekłem w nocy z dziećmi i żoną, a do kolei mieliśmy 180 km. Po drodze żebraliśmy o kawałek chleba. W drodze zmarł mi najstarszy syn, miał dziesięć lat. Jak jechałem do Azji, zgubiłem się po drodze od żony i dzieci, na pewno [są] jeszcze tam w tej Rosji albo poginęli z głodu.

Taka to była wolna zsyłka do Archangielska.

Miejsce postoju, 11 marca 1943 r.