WŁADYSŁAWA KAROLEWSKA

Warszawa, 3 września 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o obowiązku mówienia prawdy oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał od niej przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Władysława Karolewska
Data urodzenia 15 marca 1909 r.
Imiona rodziców Jakub i Helena z Barańskich
Miejsce zamieszkania Warszawa Praga, ul. Inżynierska 7 m. 25
Zajęcie obecnie bez pracy z powodu choroby, przed wojną nauczycielka przedszkola w Grudziądzu
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana
Stosunek do stron obca

Na kilka dni przed rozpoczęciem działań wojennych w 1939 roku opuściłam Grudziądz i zamieszkałam u mej siostry Genowefy Szawaryn w Lublinie, przy ul. Królewskiej 10 m. 9. Mieszkałam u siostry do chwili aresztowania mnie w dniu 13 lutego 1941 roku. Zaznaczam, że szwagier mój Edward Piasecki, który również mieszkał u szwagra Władysława Szawaryna był oficerem polskim. Edward Piasecki pracował w kancelarii parafialnej przy katedrze lubelskiej.

13 lutego 1941 roku zgłosili się do mieszkania siostry gestapowcy w liczbie pięciu. Ubrani byli w szare mundury, na czapkach mieli odznaki trupiej główki. Zapytali się o Edwarda Piaseckiego. Jego w tej chwili w domu nie było. Wówczas gestapowcy zrobili rewizję w mieszkaniu Szawarynów, lecz nic nie zabrali, natomiast zaaresztowali wszystkich obecnych, to znaczy: Władysława Szawaryna, który zajmował się prowadzeniem kancelarii parafialnej, następnie moje siostry Helenę Piasecką i Henrykę Karolewską, mnie i jeszcze jednego pracownika kancelarii parafialnej, który przypadkowo znajdował się wówczas w mieszkaniu siostry.

Odprowadzono nas wszystkich pieszo do gestapo, które mieściło się wówczas w Lublinie przy ulicy Uniwersyteckiej, gdzie mnie i siostrę Henrykę od razu zaprowadzono do celi, resztę zaś od nas oddzielili. Tego dnia więcej z nikim z nich nie widziałam się. Wieczorem tegoż dnia – bez przesłuchiwania – mnie i siostrę Henrykę Karolewską przewieziono na Zamek w Lublinie, gdzie nas umieszczono w różnych celach. Po kilku dniach przywieziono do Zamku moją siostrę Helenę Piasecką (zauważyłam to przez okno), lecz umieszczono ją nie w tej celi, w której ja siedziałam. W celi, w której siedziałam było nas około trzydzieści kobiet. Była niewystarczająca liczba prycz, toteż niektóre spały na ziemi, na drewnianej podłodze.

Do 27 lutego nie byłam przesłuchiwana. Dopiero wtedy przewieziono mnie zakrytym samochodem do gestapo. Przy przesłuchiwaniu był obecny tłumacz niemiecko-polski. Przesłuchujący mnie mówił tylko po niemiecku, ubrany był w mundur. Zażądał, abym się przyznała, że pracuję w polskiej organizacji podziemnej. Nie przyznałam się do tego i wtedy przesłuchujący Niemiec zaczął mnie bić szpicrutą, na której końcu była kulka ołowiana. Bił mnie po nogach, uderzając od pasa do łydek raz koło razu.

Nazwiska tego przesłuchującego mnie nie znam. Nazywałyśmy go „Z Czubem”, gdyż miał czub na głowie.

Moje pierwsze przesłuchanie trwało około czterech godzin. Pytał on mnie także o szwagra Piaseckiego. Nie złożyłam żadnych zeznań, które kogokolwiek obciążałyby. Nie straciłam przytomności w czasie tego badania, nie zostałam pokrwawiona, miałam tylko w następstwie tego badania sińce przez kilka tygodni.

Nazwiska tłumacza nie znam. Mam wrażenie, że był to volksdeutsch, gdyż bardzo dobrze mówił po polsku, bez akcentu, jaki mógłby mieć obcokrajowiec.

Gestapowiec, zanim zaczął mnie bić, wysłał tego tłumacza z pokoju. Przy tłumaczu mnie nie bił ani razu. W ogóle zaś w ciągu tego przesłuchania bił mnie trzy razy, za każdym razem bicie trwało po kilkanaście minut. Kilkakrotnie w czasie przesłuchania gestapowiec wysyłał tłumacza z pokoju i on sprowadzał nieznanych mi zaaresztowanych Polaków, z którymi mnie konfrontowano. Właśnie w czasie nieobecności tłumacza przesłuchujący bił mnie.

Po czterech godzinach badania odprowadzono mnie do celi w gestapo. Pozostawałam w niej kilka dni. Pewnego dnia widziałam, jak przechodził przez korytarz mój szwagier Edward Piasecki. Zauważyłam, że bardzo się zestarzał, szedł zgarbiony, z rękami opuszczonymi do kolan i robił wrażenie człowieka chorego, oczy miał jakby nieprzytomne. Widywałam go przez dwa dni z rzędu po trzy razy na dzień, gdy go wyprowadzano do ubikacji. Stojąc przy kracie, wołałam na niego, lecz on zupełnie nie reagował na moje wołania, chociaż musiał mnie słyszeć, gdyż przechodził w odległości pół kroku ode mnie. Rozmawiałam później z lekarzem więziennym o szwagrze. Lekarz więzienny był Polakiem, zdaje mi się, że nazwisko jego było Kalita, nie jestem jednak tego pewna, może brzmiało inaczej. Kalita mówił mi, że szwagier na skutek pobicia stracił świadomość, nie mówi, a karmią go koledzy, bo sam nie może jeść. Szwagra po raz ostatni widziałam w marcu tego roku w szpitalu więziennym, gdzie leżał na łóżku z podkurczonymi nogami i z wciąż takim samym nieprzytomnym spojrzeniem. Dowiedziałam się później, że 5 kwietnia 1941 roku wywieziono go na noszach do Oświęcimia. Na jesieni tegoż roku siostra moja Genowefa Szawaryn otrzymała zawiadomienie, że Edward Piasecki zmarł w Oświęcimiu.

Po paru dniach mego pobytu w celi w gestapo, o czym nadmieniłam powyżej, przewieziono mnie z powrotem do Zamku (było to 6 marca). Przedtem przesłuchano mnie jeszcze raz w gestapo, robił to ten sam gestapowiec co i za pierwszym razem, tylko że więcej już nie bił. Na Zamku siedziałam do 21 września 1941 roku. W tym czasie mnie już więcej nie przesłuchiwano.

W czasie mego pobytu na Zamku karmiono nas jak następuje: rano kawałek czarnego chleba wagi około 15 dekagramów oraz niesłodzona czarna kawa. W południe woda z otrębami lub kasza (nieokraszone) i wieczorem kawa. Raz na dzień wyprowadzano nas na podwórko więzienne na 15-minutowy spacer. Raz na tydzień wolno nam było otrzymywać paczki z domu. Zasadniczo nie było ograniczeń co do wagi paczek, lecz nie wolno było przesyłać owoców, papierosów i soków. Często zdarzały się wypadki, że paczki ginęły lub nie wszystko, co było wysłane, docierało do nas, o czym orientowałyśmy się na podstawie wyglądu paczki. Żadnych listów ani do nas, ani od nas nie można było wysyłać. Ja nie posyłałam grypsów ani nie otrzymywałam. Koleżanki mi nie mówiły, by wysyłały grypsy lub otrzymywały. Gdybyśmy nie otrzymywały paczek, to rzecz jasna, że nie mogłybyśmy wyżyć.

Ponieważ także i na Zamku odbywały się przesłuchiwania, to często słyszałyśmy odgłosy razów albo krzyków. Często wieczorami po kilka osób zabierano z cel na egzekucje. Domyślałyśmy się tego na tej podstawie, że zabierano takich więźniów, polecając im, aby nie zabierali ze sobą swoich rzeczy. Później dowiadywałyśmy się, że rzeczy te zwracano rodzinie, o ile się zgłosiła. Po takich skazanych przychodził zawsze „asesor” Detrych. Mówili o nim, że skończył wydział prawny uniwersytetu w Poznaniu. Mówił bardzo dobrze po polsku. On obchodził się bardzo okrutnie z tymi skazanymi – bił ich, kopał. Egzekucje odbywały się gdzieś poza terenem więzienia. Słyszałam, będąc w więzieniu, że jedna egzekucja w dniu 4 lutego odbyła się na terenie więzienia.

Pilnowano, aby więźniowie z różnych cel ze sobą nie kontaktowali się, lecz czasami udawało się nam porozumieć się, gdyż na spacer wypuszczano jednocześnie po parę cel, wówczas czasami udawało się zamienić po kryjomu (bo tego nie było wolno) parę słów. Do kąpieli prowadzano nas mniej więcej raz na tydzień. Wolno nam było otrzymywać z domu bieliznę i ubrania.

21 września 1941 roku wraz z innymi 155 kobietami wywieziono mnie do Ravensbrück. Wieziono nas pociągiem osobowym. 23 września 1941 roku byłyśmy już w Ravensbrück na miejscu. Ze stacji przewieziono nas zakrytymi autami do obozu, który znajdował się w odległości dwóch kilometrów od miasta Fürstenberg. Po przyjeździe zabrano nam wszystkie nasze rzeczy i przebrano nas w bieliznę i suknie więzienne, umieszczając nas w drewnianych barakach. Przez trzy tygodnie przebywałyśmy na kwarantannie, to znaczy, że mieszkałyśmy w osobnym baraku.

Po trzech tygodniach barak nasz przestał być barakiem kwarantanny i zaczęto nas wysyłać do pracy. Praca była wyłącznie fizyczna i polegała na tym, że nosiłyśmy koks, sypałyśmy piasek pod fundamenty baraków, nosiłyśmy deski i bale, zbierałyśmy w polu kartofle, nosiłyśmy kamienie i budowałyśmy szosy. Początkowo pracowałyśmy po osiem godzin, później po dwanaście. Rano otrzymywałyśmy około 20 dekagramów chleba (na cały dzień) oraz kawę niesłodzoną, w południe po cztery, pięć kartofli w mundurkach oraz jakąś jarzynę, zwykle brukiew, wieczorem albo zupa, albo kawa. Jedzenie było marne i niewystarczające, toteż po kilku miesiącach pobytu wszystkie więźniarki chodziły jak cienie, szare. Na wiosnę 1942 roku zmniejszono rację żywnościową, dając nam tylko jedną czwartą litra zupy na obiad, oraz zmniejszono rację chleba do 15 dekagramów, kawę dawano w takiej samej ilości, jak poprzednio.

Strażniczkami były kobiety. Biły one nas za każdy drobiazg, np. za przepasanie sznurkiem sukni, które winne były opadać luźno. Strażniczki chodziły z psami i bardzo często szczuły nas psami, które gryzły więźniarki. Wystarczało, by strażniczka uznała, że więźniarka za mało wzięła piasku na szpadel, by poszczuć ją psem. Wszystko było obliczone na wymęczenie. Wstawałyśmy np. w zimie według czasu europejskiego o godzinie 2.30, miałyśmy 45 min. czasu na ubranie się i zasłanie łóżka, które musiało być zasłane „w kant” oraz śniadanie, po czym następował apel. Gdyśmy przyjechały, to było 25 baraków z więźniami, w każdym mieściło się po 270 osób mniej więcej. Apel trwał nieraz po dwie – trzy godziny, gdyż załatwiano kolejno sprawdzanie baraków, po czym kontrolowano, czy liczba więźniarek się zgadza. Niezależnie od pogody musiałyśmy stać w szeregach, których nie wolno było opuszczać. Po apelu liczebnym odbywał się apel pracy, to znaczy ustawiano się według przydziału pracy (osobno te, co pracowały w polu, osobno te, co nosiły koks itp.) przy czym powtórnie sprawdzano liczbę. Praca trwała do dwunastej w południe, po czym udzielano pół godziny przerwy na obiad. Często zdarzało się, że zanim wróciłyśmy z pola do baraków po obiad, już rozlegała się syrena, tak że bez obiadu znowu trzeba było iść do pracy. To znaczy, obiad nam wydawano, lecz nie miałyśmy już czasu go zjeść i pozostawiałyśmy na stole w baraku. Popołudniowa praca trwała od 12.30 do 18.00 (tak było do jesieni 1942). Od jesieni 1942 roku praca trwała do godziny dwudziestej. Tak w roku 1941, jak i później, zawsze po pracy odbywał się ponowny apel. Zniesiono te wieczorne apele dopiero na jesieni 1944. Wieczorny apel trwał nieraz nawet i parę godzin, kiedy coś się nie zgadzało, tak że zdarzały się wypadki, że nie było czasu zjeść kolację i trzeba było iść spać na głodno. Żadnych paczek z domu nie wolno nam było przysyłać do listopada 1942. Listy otrzymywałyśmy raz na miesiąc.

Oprócz głodu dokuczał nam także i chłód, gdyż początkowo w roku 1941 miałyśmy bieliznę letnią, sukienkę, krótki żakiet z pokrzywy, bez podszewki, cienką chusteczkę na głowę, pończochy oraz drewniane trepy lub półbuciki. W maju 1942 roku zabrano nam buty, pończochy, żakiety i chustki na głowę. Deszcze i chłody bywały nawet w ciągu lata, tak że większość poodmrażała sobie nogi. Dopiero w październiku znowu nam dano buty, pończochy, żakiety i chustki na głowę.

19 kwietnia 1942 roku stracono trzynaście kobiet z naszego transportu lubelskiego. W tymże miesiącu stracono dwanaście kobiet z radomskiego transportu i kilka kobiet z transportu częstochowskiego. Co było przyczyną, nie wiemy.

Zabrano je z bunkra, gdzie wymierzano kary, widziałam jak wyprowadzano je z tego bunkra bez chustek, fartuchów i boso (później dowiedziałyśmy się, że zdjęto z nich wszystko, pozostawiając na nich tylko sukienki). Wsadzono je do karetki. Wywieziono je poza obręb lagru. Było to bezpośrednio przed apelem. W czasie apelu posłyszałyśmy salwę poza murem, a później „strzały łaski”. Odbywało się to około świniarni. Jedna z dozorczyń powiedziała bezpośrednio przed egzekucją do nas, że „pojedzie zobaczyć, jak te świnie polskie będą leżały”, wsiadła na rower i pojechała. Nazwiska tej dozorczyni nie znam. Egzekucje odbywały się mniej więcej co miesiąc. Często słyszałyśmy te salwy.

Od 22 lipca 1942 roku pracowałyśmy już tylko (chodzi o transport lubelski) na terenie obozu, nie wypuszczano nas poza obręb. 23 lipca wezwano imiennie 75 [osób] z naszego transportu lubelskiego do komendanta obozu, sprawdzono listę, przy sprawdzaniu jej był obecny dyrektor obozu oraz kilku SS-manów. Później okazało się, że jeden z nich był lekarzem. Następnego dnia wezwano nas do szpitala obozu, gdzie ustawiono nas dziesiątkami, sprawdzono listę po raz wtóry i zabrano dziesięć z nas do badania lekarskiego. Z tych sześć pozostawiono w szpitalu i zrobiono im zastrzyki usypiające. Po obudzeniu się zostały one odesłane do baraków. Wezwano je ponownie dopiero 1 sierpnia. Nas, pozostałe odesłano od razu po sprawdzeniu do bloków i kazano nam wrócić do normalnej pracy w pracowniach.

O tym, co podałam powyżej, wiem ze słów tej szóstki. 1 sierpnia wezwano je ponownie i całkowicie odizolowano od reszty więźniarek. Tego dnia jednej z koleżanek udało się podejść pod okno szpitala i ona powiedziała nam, że tych sześć kobiet leży na łóżkach, są nieprzytomne i mają prawe nogi w gipsie. Wtedy zorientowałyśmy się, że chcą nas użyć do jakichś operacji doświadczalnych. Leżały one przez dwa tygodnie i były bardzo pilnie strzeżone.

Po dwu tygodniach wzięto następną grupę, w której byłam ja, i wtedy z nimi spotkałam się. Razem ze mną zabrano dziewięć kobiet. Dano mi zastrzyk morfiny, półprzytomną zawieziono mnie na wózku do sali operacyjnej. Przebudziłam się dopiero nocą, z silnymi torsjami i strasznym bólem prawej nogi. Pozostawiono nas zupełnie bez żadnej opieki, zamknięte na klucz. Miałam bardzo wysoką gorączkę. Rano mierzono nam temperaturę, Niemka zapisywała ją i słyszałam, jak powiedziała, że mam 41 stopni. Mierzono nam temperaturę rano i wieczór i badano puls. Co drugi dzień brano od nas krew i mocz do badania. Leżało nas w dwóch łączących się ze sobą pokojach ogółem piętnaście osób. Leżałam dwa tygodnie z silnym bólem w nodze i w wysokiej gorączce, nogę miałam spuchniętą od palców do pachwiny, przy czym od kostki do kolana była w gipsie.

Drugiego dnia po operacji poczułam, że noga bardzo cuchnie. Od ropy był taki straszny zaduch, że przechodzący na podwórku obok okien zatykali nosy. Trzeciego dnia po operacji zdjęto nam opatrunki gipsowe w sali operacyjnej, przy czym doktor Fischer asystent prof. dr. Gebhardta robił nam opatrunki.

Co robił, nie wiem, gdyż zakryto nam oczy. Opatrunek był bardzo bolesny. Zdawało mi się, że ściągają ropę. (W tym miejscu świadek okazała sędziemu bliznę na prawej nodze z prawej strony, w odległości 2 cm od kostki, długości 9 cm, w kierunku kolana, szerokość wgłębienia około półtora cm, przy czym świadek oświadczyła, rana była znacznie większa). Po dwóch tygodniach gorączka u mnie opadła, przeniesiono mnie na blok. Chodzić zupełnie nie mogłam, tak że koleżanki przenosiły mnie w razie potrzeby. Noga była stale spuchnięta i bez przerwy ciekła [z niej] ropa. Na opatrunki noszono mnie dwa razy w tygodniu do szpitala. Tylko przy pierwszych opatrunkach zakrywano mi oczy. Przy następnych już widziałam ranę. Opatrunki odbywały się zupełnie normalnie.

Po tygodniu pobytu na bloku zabrano mnie (było to 16 września 1942) ponownie do szpitala, gdzie znowu pod narkozą zrobiono mi operację. Według mego zdania i ta była jakaś zakażeniowa (bo przecież przed pierwszą operacją miałam zupełnie zdrową nogę). Po drugiej operacji noga znowu zaczęła puchnąć i w ogóle były te same objawy co i po pierwszej. Po kilku dniach zrobiono wystawę, to znaczy ułożono nas sześć w sali, zakryto nam twarze i obnażono rany, przy czym lekarze oglądali nasze nogi. Udało się nam podpatrzeć, że w grupie oglądających był m.in. i prof. Gebhardt. Nie znam niemieckiego, więc nie zorientowałam się, o czym ci oglądający ze sobą rozmawiali. Lekarka tego szpitala, Niemka, nazywała nas Kaninchen.

Po trzech tygodniach odesłano mnie ponownie do bloku. Chodziłam tylko na opatrunki, przy czym ropa ciekła aż do czerwca 1943 roku. Odczuwałam stale ból w miejscu operowanym, w kości i w całej nodze. Mniej więcej [raz na] miesiąc lub czasami co dwa tygodnie podnosiła się u mnie temperatura do 40 stopni i odczuwałam silny ból w nodze, tak że nie mogłam się ruszać. Po paru dniach to samo przez się mijało. Do pracy nie chodziłam. Odżywianie było takie jak i innych nieoperowanych. Złożyłyśmy petycję do komendanta obozu (datę i treść tej petycji podam dodatkowo, gdyż mam to zapisane w domu), w której pytałyśmy, dlaczego poddają nas doświadczeniom bez naszej zgody. Odpowiedzi żadnej na to nie otrzymałyśmy.

Po pół roku wezwano nas ponownie na operację. Byłam w tej grupie. Postanowiłyśmy walczyć przeciwko tym zabiegom operacyjnym. Niemcy wówczas powiedzieli nam, że mają nas skierować do pracy i że Arbeitsamt chce nas wysyłać do pracy w fabryce. Nie stawiłyśmy się do lekarza, gdyż zorientowałyśmy się, że to jest tylko wybieg. Było to 15 sierpnia 1943 roku, niedziela, wolna więc od pracy po południu. Za karę przerwano spacer wszystkim blokom i skierowano do bloków wszystkie, z wyjątkiem naszego, który ustawiono dziesiątkami. Przyszła do nas starsza dozorczyni Binz, wywołała kilka, m.in. i mnie, powiedziała, dlaczego my nie stawiamy się do lekarza, przecież mamy jechać do fabryki. Odpowiedziałyśmy, że ona przecież dobrze wie, że tu chodzi o operację, a nie o wyjazd do fabryki. Udałyśmy się na jej propozycję przed kancelarię, gdzie miała nam odczytać odpowiednie pismo, lecz zamiast tego – jak dowiedziałyśmy się od pracowniczki kantyny – ona udała się do komendanta, a z nim następnie do koszar SS-manów. Uciekłyśmy wtedy do bloku i ukryłyśmy się w szeregach naszego stojącego bloku. Jednakże przybyła policja miejscowa, która nas przemocą powyciągała z szeregów.

Binz oświadczyła, że ponieważ nie czekałyśmy na nią, za karę idziemy do bunkra. Zabrano naszą dziesiątkę do bunkra. Umieszczono nas tam w ciemnych celach po pięć. Blok nasz za to, że nas ukrył w swoich szeregach, został zamknięty na trzy dni, to znaczy zamknięto okiennice, drzwi i pozostawiono blok na trzy dni bez jedzenia i dostępu powietrza za karę.

Pozostawałyśmy w bunkrze do 16 sierpnia, kiedy posłyszałyśmy duży ruch na schodach. W pewnym momencie otwarła drzwi naszej celi dozorczyni, która mnie jako najbliżej stojącą zabrała pierwszą. Byłam pewna, że mnie prowadzi albo na przesłuchanie, albo żeby wymierzyć chłostę. Po drodze, widząc otwarte cele, w których były łóżka zasłane pościelą więzienną (w bunkrach nie używano pościeli, były tylko sienniki w najlepszym wypadku) oraz zauważywszy nosze, zorientowałam się, że zamierzają zrobić nam operacje w bunkrze. SS-man wprowadził mnie do jednej celi i zapytał, czy się zgodzę na małą operację. Odmówiłam. Był do doktor Trommer – naczelny lekarz szpitala w Ravensbrück. Po pewnej chwili, gdy odmówiłam dalszym żądaniom poddania się operacji, jeden z SS-manów siłą wciągnął mnie do pokoju, w którym były zasłane łóżka, rzucił mnie na łóżko, doktor zaś Trommer schwycił mnie za rękę, a drugą starał się wepchnąć mi jakąś szmatę do ust. Wyrywałam się. Dwaj inni SS-mani trzymali mnie za ręce i nogi, pielęgniarka zaś robiła mi zastrzyk.

Zoperowano nas w ubraniu, nawet nie umyto nam nóg. Przebudziłam się w nocy i zauważyłam, że pielęgniarka zdejmuje mi suknię. Nogi miałam po pachwiny unieruchomione w szynach. Miałam wysoką gorączkę i czułam silny ból w nogach. Straciłam znowu przytomność. Wiem od innych, że miałam przez całą noc silne torsje, krzyczałam, byłam nieprzytomna. Przytomność odzyskałam dopiero rano.

Po czterech dniach [naszego] pobytu w bunkrze przyjechał lekarz (nazwiska nie pamiętam), dostałam znowu zastrzyk usypiający i znowu zrobiono mi operację, zdaniem moim zakażającą, w obie nogi. Temperatura znów podniosła się do 40 stopni, lekarka na nasze prośby o danie nam czegoś na obniżenie temperatury oświadczyła, że nam zastrzyknięto coś specyficznego i że lekarz zabronił dawać nam lekarstwo. Ból był straszny.

Pobyt nasz w bunkrze trwał do 25 sierpnia 1943. Zdjęto nam wówczas szwy i wtedy zobaczyłyśmy, że ropa cieknie z ran bardzo silnie. (W tym miejscu świadek okazała sędziemu obie nogi, przy czym sędzia stwierdził na kości goleniowej obu nóg na stronie wewnętrznej dwie blizny – po jednej na każdej nodze – każda długości około 14 cm. Świadek oświadczyła, że są to blizny powstałe na skutek tych operacji).

26 sierpnia nocą, kiedy cały lager spał, przeniesiono nas na noszach do szpitala, gdzie zaczęto po raz wtóry otwierać rany. 15 września wzięto mnie znów na operację i tym razem operowano tylko lewą nogę, przy czym – jak dowiedziałam się od pielęgniarki nieoficjalnie – wyjęto mi (podobnie jak innym) po kawałku kości z miejsca poprzednio operowanego. Tym razem nie zaszyto całej rany, pozostawiając miejsce wolne dla ścieku ropy. Po dwóch tygodniach zabrano mnie znowu i zoperowano mi prawą nogę, w taki sam sposób jak poprzednio lewą.

Zrobiono mi przy tym dwa dodatkowe cięcia w tych samych miejscach, gdzie operowano poprzednio. Ropa ciekła przez kilka tygodni. Po tych operacjach nogi nam unieruchomiono w szynach (leżałam razem z całą grupą). Leżałam przez pół roku bez ruchu, nie mogłam spuścić nawet nóg. Czułam bardzo silny ból. Opieki lekarskiej poza opatrunkami, które nam robiono od czasu do czasu, nie miałyśmy żadnej. Po pół roku stanęłam po raz pierwszy na nogi, poczułam silny ból i znowu położono mnie na łóżko. W dwa tygodnie znowu stanęłam na nogi i od tego czasu zaczęłam uczyć się chodzić.

Dopiero w marcu 1944 roku wróciłam na blok. Mogłam wtedy robić zaledwie po parę kroków. Obecnie ból dokucza mi stale i nogi codziennie puchną. Chodzę mało, gdyż nogi szybko się męczą i odczuwam silny ból w kościach. Od czasu do czasu miewam nawroty gorączki. Składam wycinek z gazety „Volischer Beobachter” z wiosny 1944 roku, w którym jest fotografia dr. Gebhardta, o którym zeznawałam powyżej (świadek złożyła wycinek gazety). Obecnie dr Kołodziejska z PCK zbadała mnie i stwierdziła, że mam bardzo osłabione serce i z tego powodu powinnam stale leżeć.

Na tym protokół przerwano. Odczytano.

PROTOKÓŁ OGLĘDZIN SĄDOWO-LEKARSKICH

Warszawa, 14 września 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter, wypełniając wniosek prokuratora, za pośrednictwem powołanych w charakterze biegłych sądowych, lekarzy profesorów dr. dr. Adama Gruca, s. Kazimierza i Doroty, dyrektora Centralnego Instytutu Chirurgii Urazowej (zam. chwilowo w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie), obcego, sądownie niekaranego, oraz zaprzysiężonego biegłego sądowego prof. dr. Wiktora Grzywo- Dąbrowskiego, dyrektora Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Warszawskiego (zam. w Warszawie przy ul. Grochowskiej 24b), dokonał oględzin sądowo-lekarskich Władysławy Karolewskiej, ur. 15 marca 1909 r., córki Jakuba i Heleny, zam. w Warszawie przy ul. Inżynierskiej, 7 m. 25.

BADANA NA PYTANIA BIEGŁYCH LEKARZY PODAJE: przed pobytem w obozie Ravensbruck chorób poważnych nie przechodziła, w szpitalu nie leżała. Od września 1941 do wiosny 1945 roku przebywała w obozie w Ravensbück (Meklemburgia).

Dnia 14 sierpnia 1942 roku w stanie zupełnego zdrowia zrobiono jej zastrzyknięcie w prawe udo. Wywołało to stan oszołomienia i torsje. Następnie zrobiono jej jeszcze jeden zastrzyk dożylny w lewą rękę, po czym wkrótce straciła przytomność. Obudziła się w nocy, na sali ogólnej w szpitalu obozu Ravensbrück. Miała torsje, bóle w prawej nodze, bardzo wysoką gorączkę. Gdy mierzono temperaturę rano następnego dnia termometr wykazał ponad 40 stopni. Noga była obrzmiała aż do pachwiny, od kostki do kolana w gipsie. Już rano noga cuchnęła. W ciągu pierwszych paru dni chwilami traciła przytomność. Na trzeci dzień po operacji zrobiono jej bardzo bolesny opatrunek. Oczy miała w tym czasie zakryte. Zdawało się jej, że coś ciągną z nogi: może ropę? może gazę? Po opatrunku przeniesiono ją ponownie na salę ogólną. Miała wysoką temperaturę. Przez trzy tygodnie co trzeci, czwarty dzień – opatrunki. Później opatrunki dwa razy na tydzień. W tym czasie temperatura 38 stopni z kreskami. Po trzech i pół tygodniu od pierwszej operacji znowu poddano ją narkozie w szpitalu. Obudziła się na sali ogólnej z wysoką temperaturą, noga była spuchnięta, ciekła ropa.

Następnie przez trzy tygodnie miała gorączkę, obfite ropienie, tak że w kilka minut po opatrunku bandaż był przesiąknięty ropą. Ropa bardzo cuchnęła. Do czerwca 1943 było obfite ropienie, od czasu do czasu – nawroty gorączki. W czerwcu 1943 zaczęła próbować chodzić. W lipcu 1943 już dość dobrze chodziła.

W sierpniu 1943 znowu ją zoperowano. Gdy obudziła się, stwierdziła, że ma nogi aż po pachwinę zabandażowane. Dano jej jakiś zastrzyk. Na czwarty dzień znowu zastrzyk, po czym temperatura podniosła się do 40 stopni. Jak wyjaśniła jej siostra szpitalna, nie wolno było dawać jej środków na obniżenie temperatury. 30 sierpnia 1943 znowu zoperowano lewą nogę, znowu otwierano ranę. Jak dowiedziała się później, wyjmowano jej kawałek kości z lewej nogi. Ropa obficie ciekła przez kilka tygodni. Po upływie dwóch tygodni wyjęto kawałek kości z prawej nogi. Jednocześnie zrobiono dodatkowe cięcia.

Potem leżała przez pół roku, mniej więcej do lutego 1944. Ogółem robiono zabiegi sześć razy. Zaczęła chodzić dopiero w marcu 1944, do tego czasu bardzo bolały ją nogi przy próbach chodzenia. Obecnie prawie przy każdym kroku odczuwa duży ból w nogach. Utyka na prawą nogę.

STAN OBECNY: badana jest wzrostu poniżej średniego, odżywienia dostatecznego, budowy miernej. Odruchy kolanowe żywe, równe. Odruchy ze ścięgna Achillesa mierne, równe. Patologicznych odruchów nie stwierdza się. Ze strony układu nerwowego zmian obiektywnych nie stwierdzono. Badanie narządów wewnętrznych zmian obiektywnych nie wykazało. Czynności i siła dolnych kończyn w granicach normy. Obie kończyny mają zabarwienie – zwłaszcza stopa – sinoczerwone. Skóra sucha, pomarszczona.

Na podudziu lewym z przodu około 6 cm poniżej stawu kolanowego blizna podłużna długości 13 cm, linijka w górnym końcu zagięta nieco na zewnątrz, szerokości od 1 do 2 cm, w środku odcinka nieco zaciągnięta. Z blizną tą krzyżuje się 10 blizn poprzecznych, długości około 4 cm. W okolicy blizny noga cieplejsza i wyraźnie tkliwa na mierny ucisk. Przy obmacywaniu stwierdza się nieregularną powierzchnię kości piszczelowej. Na podudziu prawym podłużna linijka, blizna długości 14 cm, szerokości około pół cm, gładka, przecięta 10 bliznami poprzecznymi długości około 3 cm. Na szerokość palca na zewnątrz od blizny pierwszej – dwie kolejne blizny długości po 4 cm. W okolicy blizn noga ciepła, wyraźnie tkliwa. Powierzchnia kości piszczelowej nierówna. Po stronie zewnętrznej podudzia, 10 cm powyżej kostki zewnętrznej, blizna podłużna długości 8 cm, szerokości do 2 cm. W środku odcinka pozaciągana, zrośnięta z podłożem. Bliznę tę krzyżują dwie blizny poprzeczne linijka długości 3 cm. W okolicy górnego kąta blizny wyczuwalne stwardnienie bardzo wrażliwe na ucisk.

Na stosowne pytania biegli wydają zgodnie następujące tymczasowe orzeczenie: badanej wykonano dwa rodzaje zabiegów; pierwszy – na prawym podudziu – polegał na wprowadzeniu zakażenia po nacięciu skóry, drugi – na odsłonięciu kości, zakażeniu po kilku dniach, a następnie pobieraniu z tej kości listewek kostnych, o czym można wnioskować z wywiadu lekarskiego. Operacje te wywołały zaburzenie czynności obu kończyn dolnych na okres co najmniej półtora roku.

Stan zakażenia, który powstał po operacjach, zagrażał życiu Władysławy Karolewskiej przez wiele miesięcy.

Celem wydania ostatecznej opinii konieczne jest prześwietlenie rentgenowskie i zaznajomienie się ze zdjęciami.

Odczytano.

OPINIA DODATKOWA W SPRAWIE W. KAROLEWSKIEJ

16 października 1945 r.

1. Jak widać z zdjęcia rentgenowskiego z dnia 18 września 1945 r. u badanej znaleziono ubytek kostny w górnej części trzonu kości goleniowej prawej, położony od przodu w okolicy grzebienia kości goleniowej, dł. ok. 7 cm i głębokości ok. 1 cm, powstały, jak przypuszcza rentgenolog, po wydłutowaniu blaszki kostnej pobranej do przeszczepienia.

Podobny ubytek w lewej kości goleniowej. Kości strzałkowe po obu stronach zmian nie wykazują.

2. Biorąc pod uwagę powyższe i uwzględniając wynik badania poszkodowanej i treść wywiadu lekarskiego, należy wnosić, że po rozcięciu powłok miękkich dokonano zakażenia rany, następnie zaś – po odsłonięciu kości – ranę zakażono powtórnie, po czym po pewnym czasie wycinano z kości listewki kostne.

Ma się wrażenie, że chodziło tu o zbadanie wpływu na organizm i kości czynnika, powodującego zakażenie.

3. Wskutek spowodowanego zakażenia i uszkodzeń kości u badanej wystąpiło zakłócenie w czynności obu dolnych kończyn, trwające około półtora roku. Stan zakażenia, który powstał po przebytych operacjach zagrażał życiu W. Karolewskiej przez wiele miesięcy.

W. Grzywo-Dąbrowski