PAWEŁ SCHMIDT

Mgr Paweł Szmidt
Poznań [...]

Zeznanie mgr. Pawła Schmidta, byłego więźnia obozu w Żabikowie

W związku z obowiązującymi na terenie ówczesnego Warthegau przepisami, w maju 1943 r. jako Polak złożyłem wniosek do urzędu stanu cywilnego o pozwolenie na zaślubienie mej narzeczonej, również Polki. Do wniosku załączyłem wszystkie żądane dokumenty.

Posiadając niemieckie nazwisko, zdawałem sobie sprawę, że mogę mieć w związku z powyższym pewne represje ze strony volkslisty i dlatego ubezpieczyłem się osobą pana Felscha (Regierungsoberinspektor der Reichsstamthalterei), który za łapówki załatwiał podobne sprawy i mnie również obiecał szczęśliwie rzecz przeprowadzić. W momencie, gdy sprawa moja wymagała interwencji wyżej wymienionego w urzędzie stanu cywilnego, ten wyjechał do Rzeszy, nie zapomniawszy zabrać łapówki. Wobec tego urząd stanu cywilnego przekazał moje dokumenty bez porozumienia się ze mną do Deutsche Volksliste. Po kilku dniach otrzymałem wraz z obecną żoną wezwanie stamtąd. Wykonujący programowo plan wynaradawiania Polaków Niemiec Foorster [Forster] (kierownik volkslisty) tłumaczył nam w najbezczelniejszy sposób: „Wybijcie sobie z głowy to małżeństwo, gdyż pan – zwracając się do mnie – jest Niemcem spolonizowanym przez wychowanie, szkołę i propagandę polską. My Niemcy – mówił dalej – musimy odzyskać każdą kroplę krwi niemieckiej, zabranej nam przez


Polaków. Pan jest Niemcem, « dziewki » tej więc pan nie zaślubi. Musicie się rozejść. Jeśli nie,
to mamy na to sposoby”.

Po pewnym czasie otrzymałem do wypełnienia kwestionariusze dotyczące niemieckiej przynależności narodowej. Kwestionariusze te, niewypełnione, odesłałem listem poleconym z powrotem, z zaznaczeniem, że nie ubiegałem się o wciągnięcie na niemiecką volkslistę, nie mając ku temu żadnych danych. (Odpis tego listu zachował się w urzędzie stanu cywilnego). Po tej odpowiedzi otrzymałem wezwanie do gestapo na ul. Fr. Ratajczaka. Zapytany w najbrutalniejszy sposób, dlaczego nie wypełniłem kwestionariuszy przesłanych mi z volkslisty, oświadczyłem stanowczo, że czując się Polakiem, nie mogłem tego uczynić.

Pod groźbą natychmiastowego aresztowania i dalszych represji wymuszono na mnie, abym wypełnił je na miejscu w ich obecności. W odpowiedzi uzasadniłem powtórnie, dlaczego tego jako Polak uczynić nie mogę. Również na proponowany mi ośmiodniowy termin do namysłu celem zmiany decyzji nie zgodziłem się, oświadczając, że stanowiska swego nie zmienię. Po ponownym ostrzeżeniu mnie o grożącym uwięzieniu, zostawiono mi dwie godziny na namysł, po czym, wskutek nieustąpienia, zostałem aresztowany i w tym samym dniu odwieziony do karnego obozu w Żabikowie.

Był to 11 października 1943 r. O godz. 20.00 przyjechaliśmy do obozu, gdzie ustawiono nas w dwuszeregu. Oświetleni reflektorami staliśmy tak aż do wywołania nas, celem wciągnięcia na listę obozową. Przy wciąganiu na listę odebrano nam dokumenty i wartościowe przedmioty. Przy spisywaniu personaliów Żyd, który był w mej grupie, za nieprzyznanie się do swej narodowości został okropnie pobity. Z kolei przekazano nas do odwszalni. Po ostrzyżeniu przeszliśmy gorącą łaźnię. Zaopatrzeni w lekkie drelichy, bezpośrednio po tej łaźni, staliśmy przez dłuższy czas przed barakami, trzęsąc się z zimna. Był to sposób przeziębienia, jaki SS-mani stosowali w stosunku do wszystkich świeżo przybywających. Około 23.00 rozprowadzający nas SS-man wskazał nam kwatery, rozdając przy tym pierwsze cięgi.

Po nieprzespanej nocy rozpoczęliśmy pierwszy dzień pobytu w obozie. Porządek dnia był następujący: pobudka (sygnał – zapalenie światła) o godz. 5.00. Wszyscy zrywają się panicznie i w największym pośpiechu przygotowują się do biegu do toalety i do umywalni. Wszystko odbywa się biegiem i w mocno ograniczonym czasie. W umywalni słychać tu i ówdzie krzyki. To SS-mani z bykowcami regulują ruch. Po myciu następuje ścielenie łóżek. Wszyscy pracują gorączkowo, czasu mało, a za źle zasłane łóżko – siedem dni głodówki w drutach. Z kolei bieg po kawę. Po kawie apel o mniej więcej 5.30. Stoimy, wyrównawszy, w trójszeregu. Ze wszystkich stron słychać krzyki, to kapo wyrównują szereg, bijąc kijami po głowie. Komendant wyczytuje zwolnienia, przekazy do obozów koncentracyjnych, na przesłuchania do Domu Żołnierza oraz wydziela prace na dzień bieżący.

Po apelu kapo zabierają swoje grupy do pracy. Pracować trzeba ciężko, bez wytchnienia przez cały dzień. Pomiędzy 12.00 a 13.00 jest obiad. Słaby, często za karę ograniczany. O zmroku koniec pracy. W celi otrzymuje się kawałek chleba (200–300 g) i czarną kawę. Wyczekiwana noc trwa krótko.

W drugim dniu mego pobytu na rannym apelu stwierdzono, że zbiegł któryś z więźniów. W związku z tym komenda obozu zarządziła szereg represji karnych, jak całodzienna głodówka, ograniczenie do połowy porcji żywnościowych na okres tygodnia oraz zdwojenie tempa pracy. W dniu tym zostałem przydzielony do noszenia kisu [żwiru]. Przed bramą wyjściową, z powodu nie dość prędkiego zdjęcia beretu przed Lagerführerem, ten obił mnie kijem o ostrych krawędziach, tak że jeszcze dzisiaj mam ślady na plecach. W czasie biegania (za karę) z ciężkim kisem [żwirem] SS-mani rozstawieni wzdłuż naszej trasy pilnowali, zachęcając bykowcami, żeby nikt nie zwolnił tempa. Starzec noszący ze mną kis [żwir] raz po razie upadał ze zmęczenia, za co obydwaj solidarnie obrywaliśmy. Po południu i mnie siły zaczęły opuszczać do tego stopnia, że nawet przed samym Lagerführerem nie stać już mnie było na pośpiech.

Z braku kija pod ręką biegł za mną, kopiąc mnie. W tym samym dniu mosinianie, podejrzani o ułatwienie ucieczki zbiegowi, byli katowani w nieludzki sposób. Szczególnie wyróżniał się, obok największego zboczeńca Lagerführera Waltera, starający się mu dorównać w okrucieństwie SS-man Werner. Z największym zadowoleniem trafiał mężczyzn w genitalia, na skutek czego ofiary padały, wijąc się z bólu. Lecz nie na tym był koniec dnia. Około godz. 16.00 widziałem następującą scenę. Lagerführer wraz ze swoim adiutantem, zauważywszy w baraku starca (nazywał się Kostka), który z powodu braku sił nie udał się tego dnia do pracy, wyciągnęli go na zewnątrz i obijali tak długo, aż nieszczęśliwiec stracił przytomność. Wtedy obydwaj oprawcy wzięli swoją ofiarę i zanieśli ją (jak się później okazało) do ustępu, gdzie wrzucili ją do otworu kloacznego. Wieczorem w sąsiedniej celi zmarł, nie odzyskawszy przytomności, więzień, który leżał za karę przez cały dzień, nie ruszywszy się (było zabronione) na ziemi. Podobnych dni było w obozie więcej. Noce również nie były spokojne. Wspomniany wyżej Żyd nie żył dłużej jak siedem dni. Umierali więźniowie, względnie też byli mordowani. Znęcali się nad więźniami SS-mani, kapo oraz – co gorsza – będący na usługach SS-manów Polacy. Znany był w czasie mego pobytu Polak Starosta. Ten to uderzył któregoś dnia swego rodaka ku uciesze i uznaniu Niemców, kijem przez twarz, łamiąc mu nos i masakrując twarz. Spełniał rolę kata i szpiega w jednej osobie. Otrzymywał lepsze jedzenie, nie pracował. Został później zwolniony, żegnany uściskiem ręki przez Lagerführera.

Osobny rozdział należy się jeszcze sprawie tzw. Sonntagsjӓgrów. Tą nazwą obejmowali SS-mani (ofiary) więźniów skierowanych przez gestapo do Żabikowa na sobotę i niedzielę. Były to ofiary kaprysów swoich szefów niemieckich, którzy najczęściej z zupełnie błahych powodów dzwonili do gestapo z prośbą o małe przeszkolenie ich pracowniczki, względnie pracownika. Przewiezieni do Żabikowa, mężczyźni przechodzili specjalnego rodzaju ostrzyżyny (wycięcie pasa włosów wzdłuż głowy). Tortury ich rozpoczynały się gimnastyką, którą mieli się więźniowie „rozgrzać” do pracy. Kobiety również brały udział w tej gimnastyce. Wszyscy ci, którzy gimnastykę tę przechodzili, z pewnością nie zapomną jej do końca życia. Zaczynała się forsownym biegiem (normalnie tok lekcyjny – krzywa natężenia – przewiduje ćwiczenia wstępne przygotowujące organizm do większych wysiłków w ćwiczeniach głównych oraz ćwiczenia końcowe, uspokajające) w piachu po kostki. Rozstawieni SS-mani podcinali bykowcami nogi. Początkowo, jak można było zauważyć, ten i ów myślał sobie, że w ten sposób krzywda mu się nie stanie.

Mijało jednak 10, 20, 30 min, a biegowi nie było końca. Najwytrzymalsi słabną, słychać coraz częściej świst bykowców, więźniom brak już tchu, tymczasem tumany kurzu uniemożliwiają oddychanie. „Padnij, powstań” daje się słyszeć coraz częściej. Proces zmęczenia zbliża się już do punktu całkowitego wyczerpania. W momencie, gdy wszyscy są już bliżej omdlenia (część kobiet i tak już leży) oprawcy przechodzą do szczytu, nowego punktu programu: podskoków w przysiadzie. Ta statyczno-dynamiczna praca, z grubą przewagą tej pierwszej, w momencie gdy płuca i serce odmawiają już posłuszeństwa, jest wyszukaną męczarnią. Tego prawie nikt już w tempie nie wytrzymuje i dlatego SS-mani osiągają swój cel, mogą wszystkim dać solidne lanie. Po tej gimnastyce półprzytomni więźniowie są zabierani bezpośrednio do pracy przez kapo. Ci męczą ich najbrudniejszą i najcięższą pracą aż do zmroku. Najczęściej więźniowie rozpoczynali od czyszczenia ustępów, przy czym jedni stojąc (wszyscy we własnej garderobie) do pasa w kale, podawali go następnym, którzy znowu w największym pośpiechu wynosili poza obóz.

Panie wyjątkowo eleganckie napełniały wiadro kałem ręką. Odpoczynek polegał na tym, że w nocy więźniowie otrzymywali nieco lżejsze roboty, po czym następnego dnia dalszy ciąg pracy aż do zmroku, bez żadnego jedzenia. Noc z niedzieli na poniedziałek była wolna od pracy, nikt nie mógł wszakże w tym czasie położyć się spać, w końcu nie było nawet gdzie i na czym. W poniedziałek przeszkoleni w ten sposób pracownicy byli zwalniani z obozu, z zastrzeżeniem, że natychmiast wrócą na miejsce swej pracy i podejmą na bieżąco swą pracę, szef bowiem meldował w razie nieprzybycia, z którego to powodu mogło się podobne przeszkolenie powtórzyć. W czasie pracy Sonntagsjӓgry byli przy każdej okazji bici po twarzy i po plecach. W każdym podejściu SS-manów przebijała planowa praca niszczycielska.

Któregoś dnia, za rzekomo źle posłane łóżko uczestniczyłem w takiej wyżej opisanej gimnastyce. Byłem wychowawcą fizycznym, a uprawiając sport, miałem nieprzeciętną kondycję, mogłem więc wytrzymać więcej niż moi współtowarzysze niedoli, pomimo to jednak po tych gimnastycznych torturach, dłuższy czas nie mogłem przyjść do siebie. W trzecim tygodniu mego pobytu w Żabikowie zachorowałem tak poważnie, że czując, że nie przetrzymam, zgodziłem się na proponowany mi ośmiodniowy czas do namysłu (w sprawie wypełnienia kwestionariuszy) z tą myślą, że w tym czasie ucieknę na teren byłego Generalnego Gubernatorstwa. Zamiaru tego jednak nie wykonałem, ponieważ – jak się w międzyczasie dowiedziałem – groziło to uwięzieniem mej narzeczonej oraz jej matki. Zdecydowałem się natomiast wypełnić kwestionariusze, tym więcej, że wskutek stałych oświadczeń gestapowców, iż „represje w stosunku do mnie stosują nie dlatego, że nie chcę być Niemcem, tylko dlatego, że odmawiam wypełnienia kwestionariuszy” łudziłem się, że przez wypełnienie ich w duchu jak najbardziej polskim, wciągnięcie mnie na listę Niemców nie nastąpi. Mam świadków na to, że w wypełnionych kwestionariuszach nie było żadnego zaparcia się polskiej narodowości. Między innymi wypełniałem rubryki: język ojczysty – polski; szkoły – polskie Gimnazjum Bolesława Chrobrego w Gnieźnie, Uniwersytet Poznański; narodowość według książeczki wojskowej – polska; stowarzyszenia, do których należałem – Akademicki Związek Sportowy, Klub Sportowy „Warta”, Klub Przysposobienia Wojskowego.

Rubryki godzące w narodowość polską zostawiłem otwarte. Wypełnione w ten sposób kwestionariusze oddałem w urzędzie Deutsche Volksliste. Pomimo takiego wypełnienia przydzielono mi w czerwcu 1944 r. czerwony wykaz, który zmuszono mnie odebrać, przychodząc po mnie do biura i grożąc ponownym uwięzieniem. Postępowaniem tym byłem zaskoczony, ponieważ w międzyczasie urzędnikowi volkslisty dałem łapówkę, aby tylko sprawę moją zagrzebał. Nie zrobił tego, ponieważ obawiał się gestapo, które po moim pobycie w Żabikowie wyraźnie się mną już interesowało. Oprawcy ci też wzywali mnie w międzyczasie na badania antropologiczne, które urągały wszystkim zasadom tej nauki. Po otrzymaniu czerwonego wykazu (IV grupa według rozporządzenia Himlera aktive Polen – deutscher abstammung), nie mogąc znieść takiego pohańbienia mej godności narodowej, natychmiast po załatwieniu pewnych koniecznych formalności (dwa–trzy tygodnie) podjąłem ucieczkę przez zieloną granicę do Generalnego Gubernatorstwa. Tam, przez organizację podziemną, otrzymałem polskie papiery na nazwisko Julian Tomczyk i rozpocząłem pracę jako magazynier w ogrodach Wilanowa pod Warszawą. W czasie powstania (8 sierpnia 1944 r., ul. Elektoralna 32) zostałem wywieziony do obozu pracy we Wschowie, później w Głogowie, a w końcu w Wiedniu. Obozy te w niczym nie ustępowały obozom koncentracyjnym, jeśli chodzi o traktowanie i o ciężar pracy.

Mógłbym podać jeszcze dużo materiału obciążającego Niemców, szczególnie z okresu powstania i obozu we Wschowie i w Wiedniu, gdyby to więc mogło wzbudzić zainteresowanie, to w przyszłości służę tym materiałem.

Zeznanie powyższe składam pod przysięgą.