FRANCISZEK OWCZARCZAK

Żabikowo, dnia 28 maja 1945 r. Sędzia okręgowy śledczy w Poznaniu J. Rzędowski, w obecności protokolanta B. Tomaszewskiego, dokonał przesłuchania świadka Franciszka Owczarczaka, w sprawie mordów popełnianych przez Niemców na obywatelach polskich, który – po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania – zeznał, co następuje:

Imię i nazwisko Franciszek Owczarczak

Miejsce zamieszkania Żabikowo [...]

W obozie w Żabikowie przebywałem od 14 maja do 4 września 1944 r. Zostałem aresztowany i tam osadzony na skutek doniesienia lotnika dezertera Wittenbechera, że posiadam radio i słucham stacji zagranicznych. Po złożeniu przeze mnie zeznań w policji lubońskiej odstawiono mnie do Domu Żołnierza, gdzie na przywitanie dostałem od jednego cywila w twarz. Z Domu Żołnierza przewieziono nas do Żabikowa. Tutaj, po kąpieli lizolowej w celu rzekomego odwszenia i kilkugodzinnym oczekiwaniu nago na ubranie, wepchnięto nas drągami do celi. Z powodu przepełnienia na jednym łóżku spało nas po dwóch. Jako wyżywienie dostawaliśmy dziennie półtorakilogramowy chleb na cztery osoby i trzy czwarte litra zupy z odpadków jarzynowych. Stan więźniów wynosił przeciętnie od 1600 do 1700. Pracowaliśmy od wschodu słońca do zachodu, przy czym ja jako ogrodnik pracowałem przy hodowli warzyw. W tym samym czasie, tylko w innej celi, przebywał w obozie w Żabikowie mój 17-letni syn.

Kierownikiem obozu za mego pobytu był Obersturmführer Walter. Za to, że podałem kartkę do rodziny z zawiadomieniem, iż znajduję się w obozie, skazał mnie on na siedem dni tzw. kosza kolczastego.

Kosz ten, wysokości dwóch metrów, średnicy 80 cm, upleciony był z drutu kolczastego. Mogło w nim stanąć tylko dwóch mężczyzn, ściśle do siebie plecami przylegających. W koszu tym stałem przez sześć dni i nocy, przez trzy dni sam, a przez dalsze trzy dni z ks. Czesławem Coftą z Lubasza. Przez cały czas stania w koszu otrzymywałem tylko dzienną rację chleba. Siódmy dzień mi darowano, ponieważ byłem tak osłabiony, że nie mogłem stać. W dzień stało się w tym koszu na dziedzińcu, tak żeby wszyscy widzieli, na noc zaś trzeba było samemu w koszu przesunąć się pod wartownię. W razie poruszenia się, oparcia o drut, względnie rozmowy z kimś strażnicy żgali nas kijami lub rzucali kamieniami. Po opuszczeniu kosza, po odcierpieniu kary, oświadczono nam, że musimy się umyć, gdyż przez sześć dni się nie myliśmy. Zaprowadzono nas więc do basenu głębokiego na 2,80 m, wypełnionego wodą silnie chlorkowaną i wepchnięto nas do niego w ubraniach. Ja o mało się nie utopiłem, gdyż z wycieńczenia nie mogłem już pływać, a z basenu wydostałem się tylko dzięki pomocy ks. Cofty. Kąpiel tę w ten sam sposób powtórzono jeszcze raz.

Oprócz koszy jako miejsca kary służyły wieżyczki żelazne, w których zamykano po pięć osób, mimo że normalnie mogły się tam zmieścić trzy osoby. W wieżyczkach tych przetrzymywano przeważnie przez trzy dni i trzy noce, przy czym musiało się stać w pozycji skulonej, gdyż w razie wyprostowania się strażnicy przez otwory u góry lali wodę, względnie kłuli kijami.

Była też specjalna piwnica, gdzie za pewne przewinienia zamykano więźniów skutych w kajdany i ci musieli stać w wodzie po kostki. Była to najcięższa kara w obozie, gdyż było tam ciemno, brak świeżego powietrza i nie podawano jedzenia.

Śmiertelność w obozie była bardzo duża, gdyż dziennie wynoszono po kilka, względnie kilkanaście trupów. Zwłoki nago układano w trumnach, po czym wywożono w nieznanym kierunku.

W czasie, gdy stałem w koszu, widziałem jak przyprowadzono 14 więźniów politycznych, których następnie zaprowadzono do trupiarni i tam rozstrzelano, przy czym kierownik obozu Walter sam brał w tym udział. W drugi dzień Zielonych Świąt 1944 r. byłem świadkiem, jak Walter osobiście zastrzelił więźnia, którego wyprowadzono z celi po nalocie lotniczym, rzekomo za to, iż się wyraził: „Dobrze, że tych Niemców trochę przepłoszyli”. Za drobne przewinienia któregoś z więźniów wypędzano wszystkich z celi i kazano im skakać w pozycji przysiadowej przez 15 min, skutkiem czego więźniowie bywali tak tym wyczerpani, że nieraz mdleli. Niezależnie od tego, gdy kto już nie mógł skakać i podążyć za drugimi, bito go kijami.

Najcięższą pracą w obozie było robienie cegły, którą musiano ubijać w formach żelaznymi szlagami. Do pracy tej posyłano za karę, przy czym nawet najsilniejsi całego dnia przy tej pracy nie mogli wytrzymać. Gdy kto zemdlał przy tej pracy, względnie od bicia, to wylewano na niego kubeł zimnej wody, po czym po otrzeźwieniu kazano dalej pracować. Bywały wypadki, że przy tej pracy ludzi dobijano, względnie osłabionych odnoszono do cel. Wyrobioną cegłę więźniowie musieli przenosić na przód obozu. Jedna taka cegła ważyła 35 kg. Z cegłą taką więzień musiał biec, gdyż tych, co zwolnili tempo, straż biła kijami.

Z Żabikowa przeniesiono mnie do obozu w Inowrocławiu, który był taki sam, jak w Żabikowie. Z obozu tego zostałem zwolniony 20 listopada 1944 r., po odcierpieniu półrocznej kary.

Tak zeznałem. Odczytano.